Sierra Leone. Zapiski z Afryki Zachodniej. Ryszard Czarnecki. Obowiązki polskie.

17 lipca 2023

Sierra Leone. Tę nazwę pamiętam z dzieciństwa. Brzmiała tak egzotycznie, że jako kilkulatek myliłem ten kraj Afryki Zachodniej z brzmiącym równie egzotycznie… San Marino. Teraz jestem jako obserwator z ramienia Parlamentu Europejskiego na wyborach w tym liczącym 6,5 miliona mieszkańców kraju. Mój licznik monitorowania wyborów z ramienia europarlamentu wybił już jakiś czas temu trzydziestkę, a przed przylotem tu skrupulatnie policzyłem, że to „mój” 22 afrykański kraj. Ta liczba jednak doprawdy nie ma nic wspólnego z powieścią amerykańskiego pisarza Josepha Hellera „Paragraf 22”…

Mieszkańcy kraju, którego dewizą jest „Jedność, wolność, sprawiedliwość” są, gdy chodzi o wybory, bardzo pragmatyczni: jednego dnia, dla oszczędności, odbywają się tu wybory prezydenta, do parlamentu, lokalnego burmistrza oraz samorządu. Kadencja parlamentu trwa aż 5 lat, a więc na tej dłuższej kadencji podatnik oszczędzi. Choć czy demokracja będzie przez to lepsza?

Wybory trwają od 7 rano teoretycznie do 17-ej, w praktyce dłużej. Ludzie traktują elekcję, zwłaszcza na wsi jako wydarzenie towarzyskie. Ci, którzy w końcu zagłosowali zostają z tymi, którzy czekają na swoją kolejkę. Płyną godziny. Pojawia się ciepłe jedzenie: wielka miska zupy z kawałkami mięsa, chyba kurczakiem. Śmiejąc się proponują i mi. Grzecznie dziękuję. Młoda dziewczyna sprawnie nalewa zupę do małej miski, a jak klient już zje, myje ją ręką, polewając wodą z butelki. Jakoś nie mam ochoty skosztować miejscowych specjałów…
Jest potworny upał. Byłem obserwatorem wyborów w ponad trzydziestu krajach, ale takiego upału nie pamiętam. Zaczynam dzień o 6:20 rano, wtedy wyjeżdżamy z hotelu na otwarcie urn, a o 10 marzę już tylko o jednym – prysznicu.

Po drodze nie uświadczysz toalet, chyba że chcesz załatwić się na świeżym powietrzu. Wybawieniem jest zamknięte hotelowe osiedle z domkami do wynajęcia, głównie dla białych turystów. Po prawej miasto Jama, przed nami Songo. Mijamy motocykl z malutkim dzieckiem z przodu, ojciec prowadzi, za nim siedzi matka i dziadek „na czwartego”. Jakieś kaski na głowę? Bez żartów. Murzynka w ciąży w T-shircie z napisem „Army”. Po lewej miasto Matiri. Przy wiejskich lokalach wyborczych kobiety sprzedają jedzenie, słodycze, napoje. Kwitnie życie towarzyskie. Miejscowość Mabendo, kościół, szkoła podstawowa i gość w T-shircie z napisem, który brzmi, przepraszam, jak motto kontynentu: „Sundays are best spend doing nothing” („Niedzielę spędzić najlepiej na nic nie robieniu”). Pomysłodawcy tutejszych T-shirtów mają poczucie humoru. Ot, przykład: „I’m just here for the food” („Jestem tu po jedzenie”). Jednak w samej komisji wyborczej pachnie Ameryką: facet ma koszulkę „Chicago Bulls” i Europą, bo wyborca przyszedł w koszulce „FC Barcelona”.
Katolickie miasto Mashiaka z kościołem, na którym widnieje napis po angielsku „Bóg ciebie kocha”. Lokal wyborczy jest na świeżym powietrzu, tyle że zadaszony. To akurat przypomina mi zeszłoroczne wybory w Kenii. Europejczyków to może szokuje, ale tu to norma ze względu na klimat. Malutkie dziecko już z charakterystyczną misą na głowie do przenoszenia towarów. Trzeba się przyzwyczajać od maleńkości…

Obserwuję „głosowanie rodzinne”: to matki z dziećmi na plecach. Jedna z matek ma jednak dziecko na rękach, a ponieważ musi skreślić swoich kandydatów na czterech kartach do głosowania, to po prostu na chwilę daje dziecko do potrzymania członkowi komisji wyborczej. Matka w pobliżu prymitywnej urny pochyla się nad kartkami, pan z komisji wyborczej trzyma dziecko, ale przychodzi kolejny wyborca i wówczas facet z komisji, aby wydać nowemu gościowi karty do glosowania… przekazuje mu chłopczyka i sam szuka odpowiednich kart. Dużo rzeczy widziałem na różnych wyborach na pięciu różnych kontynentach – ale dzieciaka jako pałeczkę sztafetową jeszcze nie. Ale cóż, wszyscy przyjmują to ze zrozumieniem i wszyscy są „happy”.

Znowu motocykl i tym razem trzyosobowa rodzina: ojciec, matka i dziecko na końcu.

Wioska Makeni Ferry. Mieszkają tu niemal sami chrześcijanie. Lokal wyborczy całkowicie na świeżym powietrzu, w komisji wyborczej chłopak z T-shirtem „Stowarzyszenia Studentów biskupa Jerzego Starego”.

Przedtem tłumy w kolejkach do urny, teraz nikogo nie uświadczysz. Co się stało? To proste: jest 13:30, to najgorętsza pora dnia. A ja sobie przypominam wybory w Gruzji, które odbywały się w temperaturze minus 10 stopni.
Teraz prognozy były takie, że ma lać, nawet kupiłem sobie specjalnie kalosze – a tu spiekota leje się z nieba, a nie żaden deszcz.

O ile ludzie ubrani są schludnie, czysto, to wokół wszędzie jest brudno i widać dosłownie tony śmieci i odpadków. Przestrzeń publiczna, inaczej niż w Europie, nie uznawana jest jeszcze za „własną”.

Przejeżdżamy most Alinali Modu III. Most znajduje się nad rzeką Rokel. W tym kraju przynajmniej oficjalnie kocha się wolność. Stolica nazywa się Freetown, co brzmi jak manifest, a hymn narodowy zawiera słowa: „Wysoko Wywyższamy Cię, Królestwo Wolnych”.

Czas żegnać się z państwem, które terytorium ma 4,5 razy mniejsze niż Polska, a liczbę ludności mniej więcej 6 razy mniejszą. Jak na względnie niewielką liczbę ludności, mają tu duży parlament, bo liczący aż 124 posłów, z czego 12 mandatów poselskich przyznaje się (!) najważniejszym osobom w państwie. Pewnie niejednemu politykowi w Polsce by się taki system spodobał, ale już naszym wyborcom raczej mniej…

Autor: Redakcja IDMN