„Szerokie Dusze” – odc. 5. IDMN publikuje powieść Stanisława Piaseckiego

9 lipca 2021

12 czerwca 1941 r. w podwarszawskich Palmirach, w ramach akcji AB Niemcy rozstrzelali Stanisława Piaseckiego – redaktora związanego z obozem narodowym tygodnika kulturalnego „Prosto z Mostu”. Znany głównie ze swojej publicystyki politycznej i kulturalnej Piasecki próbował sił również na polu literackim. W związku z 80. rocznicą jego śmierci Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego rozpoczął publikację drukowanej w latach 1931-1932 powieści Piaseckiego „Szerokie Dusze”.

Co tydzień na stronie IDMN zamieszczany jest kolejny rozdział powieści.

***

ROZDZIAŁ V

Godziny potrafią być straszliwie długie. To wtedy, gdy się dostrzega ich podział na minuty, a w każdej minucie słyszy się sześćdziesiąt tik-tak zegarka. Wyciągał Cyprian zegarek z kieszonki nieskończoną ilość razy od samego rana. Dopiero dziewiąta, dopiero pół do dziesiątej, dopiero kwadrans na jedenastą, dopiero…

Popołudniu zaczęło się chmurzyć i to było najgorsze. A jeśli lunie deszcz, co będzie można powiedzieć w domu? Wykręcić się spacerem? Któż w to uwierzy?

A tak było z rana ładnie! Czyściutkie niebo, przezroczysty pył słoneczny w powietrzu, potem coraz upalniej, aż wreszcie zdawało się, że piasek na ścieżkach parzy przez podeszwy.

– Ależ duchota – skarżyła się matka.

– Coś niemożliwego – przytwierdzał Cyprian, asystując w cieniu werandy przebieraniu porzeczek na konfitury.

– O przechadzce ani mowy – dodał po chwili – chyba dopiero po zachodzie słońca.

Przygotowywał sobie grunt na wieczór. A tymczasem zjawiły się na niebie pierwsze pierzaste obłoczki. Coraz ich było więcej, coraz niebo stawało się bielsze. Przejdzie chyba – pocieszał się. Ale nic przechodziło. Przeciwnie. Znikł ostatni skrawek błękitu i mleczność nieba zgęstniała. A jednak poprzez zasłonę chmur niewidoczne słońce prażyło prawie tak jak przedtem. Duszno było nie do zniesienia. Zerwał się lekki wiaterek, ale nie przyniósł ulgi. Owiewał twarze gorącem.

– Żeby tylko nie było burzy – zaniepokoiła się matka.

Jakby na odpowiedz rozległ się pogłos dalekiego grzmotu, do dudnienia podobny.

– Grzmi?

– Ech, nie, to ktoś przez most przejeżdża – uspokajał Cyprian.

Drugi grzmot był już wyraźniejszy i bliższy. Pobiegł Cyprian na górkę, pod basztę. Na horyzoncie, nad miasteczkiem chmury były jakieś rude i w oczach ciemniały. Nagły zryw wiatru uderzył go w twarz. Drzewa jękły szumem i pochyliły się, łopocąc liśćmi. Dęło. Kurz się podniósł ze ścieżek i walił Cyprianowi w oczy. Gdy przetarł powieki i jeszcze raz spojrzał na horyzont, chmura nad miasteczkiem, czarna już zupełnie, zalewała wielką połać nieba i ciągle rosła i rosła. Błysło nagle, aż się zarysowały na tle nieba dachy miasteczka i chwilę potem przewalił się długą kanonadą huk dalekiego gromu.

Zbiegł Cyprian ku domowi. Na podwórku rwetes panował niesłychany. Rozwieszona przed południem na sznurach świeżo wyprana bielizna fruwała w powietrzu. Służba pośpiesznie zbierała ją po trawnikach i krzewach. Między nogami plątały się rozgdakane kury. Trzaskały co chwila okiennice, miotane wiatrem. Z głośnym brzękiem gruchnęła jakaś szyba.

– Zamykajcie, bo wszystkie wytłucze! – krzyczała matka.

Rzucił się Cyprian do pokojów. Tu już Helenka z Zońką biegały od okna do okna. Robiło się coraz szarzej, jakby wieczór nastawał. Może dlatego coraz jaśniejsze wydawały się błyskawice, oświecając raz poraz ściany krótkimi spięciami jaskrawego światła. Zońka pobladła i drżącą ręką żegnała się co chwila. Aż wtem zerwała się i znów zaczęła biegać od okna do okna. Co ona tam robi? – przemknęło Cyprianowi przez głowę – przecież zamknięte. Przybliżył się. O każdą szybę stał oparty jakiś kartonik. Odwrócił święty obrazek.

– Żeby piorun nie wpadł – wytłumaczyła mu i dalej rozstawiała obrazki, wyjmując je z książeczki do nabożeństwa.

Do pokoju wpadła matka.

– Jezus Maria! – wołała od proga– to grad będzie. Nieszczęście! Żyto już prawie dojrzałe, w tym tygodniu mieliśmy żąć…

Chwyciła drewniany stołeczek, na którym zazwyczaj opierała nogi przy robótkach i na jego desce zaczęła coś pisać kredą.

– Co robisz, mamusiu? – zapytał Cyprian.

– Piszę karawikę[1].

– Co piszesz?

Tak była przejęta, że nie odpowiedziała. Cyprian spojrzał na deskę. Widniało na niej:

Wzięła stołeczek i wybiegła na werandę. Cyprian wysunął się za nią. Ochłodło tak, że było niemal zimno. Wiatr dął przeraźliwie, gnąc drzewa w ogrodzie. Czarna chmura, zalewająca głąb nieba, wisiała już swym końcem nad Łutowszczyzną. Zaczęły padać pierwsze, ciężkie krople deszczu.

Wzniosła matka ręce w górę, wystawiła stołeczek naprzeciw chmurze, czyniąc nim takie ruchy, jakby chciała chmurę odegnać. Na twarzy, okolonej siwymi kosmykami włosów, rozburzonych przez wiatr, malowało się skupienie, oczy błyszczały, a wargi poruszały się słowami półgłośnej modlitwy:

– Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą…

Deszcz padał coraz rzęsiściej i zaczął głośno bębnić na dachu werandy. Grad! Kilka lodowatych ziarenek prysło im rykoszetem od schodów pod nogi. Oślepiający blask i prawie równocześnie straszliwy huk gromu wstrząsnął Cyprianem. Zmartwiał. Nie z wrażenia bliskiego piorunu, który musiał strzelić gdzieś w ogród. W oknie, wychodzącym na werandę, krwawo na ułamek sekundy oświetlonym przez błyskawicę, zdawało mu się, że dojrzał twarz ojca. Spojrzał drugi raz. Za ciemną w szarym mroku burzy szybą nic nie było widać.

Grad, który po piorunie jakby się głośniej rozbębnił, zaczął powoli cichnąć. Znów Cyprian posłyszał wyraźnie głos matki:

– Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi…

Odmawiała zdrowaśkę po raz trzeci. Skończyła i długą jeszcze chwilę trzymała wzniesiony stołeczek kredowym napisem naprzeciw chmurze.

Dziwne to było i niepojęte, ale grad jakby zupełnie ustał, łyskało słabiej, a grzmoty stały się dalsze. Gradowa burza, idąca czołem na Łutowszczyznę, przewalała się w bok, ku Niekłaniszkom. Tak widocznie miało być – pomyślał Cyprian. Bo czy możliwe jest–ech, skądże. Że też matka może w coś takiego wierzyć!

– Poszło na Wallenburgową– powiedziała równocześnie, z odcieniem zgrzytliwego zadowolenia w glosie.

Cyprian ledwie dosłyszał. Myśl jego już pracowała, prawie boleśnie, nad czym innym. Ta twarz ojca w oknie! Może na wstrząs burzy ocknął się z paraliżu… Może już chodzi po pokojach… Nie mógł sobie Cyprian przypomnieć, co mówił lekarz. Czy paraliż może ustąpić nagle, czy też tylko powoli? Nic śmiał zapytać o to. Został na werandzie, choć matka weszła do środka. Lęk go jakiś ogarnął.

Deszcz kropił rzadziej i przejaśniło się nieco. Na najbliższym planie. Bo głębiej, ku Niekłaniszkom, czarna chmura sczepiła się z lasem warkoczami ulewy w jedną całość. Burza musiała tam szaleć.

–Cypruś, Cypruś! – posłyszał glos matki z pokoju. – Przeziębisz się. Chodź tutaj.

Wszedł i rozejrzał się podejrzliwie. Helenka z Zońką siedziały przy stole, matka krzątała się koło kredensiku. Jeszcze niedowierzał. Zwrócił się szeptem do matki:

– Zaglądałaś, mamusiu, do pokoju ojca?

Ręce opadły jej z przerażenia wzdłuż ciała.

– Czemu pytasz? Czy się coś stało?

Podbiegła niespokojnie do drzwi. Cyprian stanął za nią i gdy weszła, spojrzał przez szparę.

Ojciec leżał nieruchomo na łóżku, tak, jak go widział ostatni raz. Oczy miał otwarte, pierś podnosiła się miarowym oddechem. Musiało mi się na werandzie przywidzieć – pomyślał Cyprian z ulgą. Matka poprawiła poduszki na łóżku i wróciła do pokoju jadalnego.

– Aleś mnie,Cypruś, przeraził – zrobiła mu wyrzut. – Myślałam już…

Nie dokończyła, ale widział, że trzęsła się cała.

Rozpogodziło się równie prędko, jak się zaniosło. Siedzieli jeszcze przy podwieczorku, gdy błysło przez szyby słońce. Zimno się tylko zrobiło, że gdy Cyprian wychodził, kazano mu gwałtem włożyć sweter.

– Pójdę zobaczyć, jakie szkody zrobiła burza – podał oficjalnie powód spaceru.

–Pauluś już chodził – odezwała się matka.– Nas jakoś cudem boskim oszczędziło. Trochę tylko jęczmień wytłukło, ten od drogi, ale powiada Pauluś, że się podniesie. Żyta, tego za rojstem[2], nie ruszyło.

– Ciekaw jestem, jak wygląda dalej. Chciałbym obejść, jeśli się da, cały teren burzy. Z kolacją na mnie nie czekajcie, wrócę pewnie późno. Zostawcie w moim pokoju.

Prawie uciekł, żeby go już o nic więcej nic pytano. Przy bramie miał jeszcze przeprawę z Reksem. Psisko stało już na czatach. Uszy nastrożone, ogon radośnie rozmachany.

– Nie pójdzie piesek z panem, nie można – pogładził go po głowie. – Wracaj Reksik do domu.

Stulił uszy, spojrzał Cyprianowi boleśnie w oczy, ogon skulił pod siebie i poszorował do budy. Ani się obejrzał. Obraził się, to jasne.

Na drodze stały krynicznie czyste, jak to po nagłej burzy, kałuże wody. Trzeba było przez nie skakać, a im się Cyprian bardziej oddalał od Łutowszczyzny, tym było gorzej. Nie poszedł prosto, ale skręcił w bok, ku miasteczku, kołując znacznie. Zawcześnie jeszcze. Zaprosiła go przecież na siódmą, a teraz dopiero szósta. Ale już w domu nie mógł usiedzieć.

Gdy zapuścił się w las niekłaniski, dostrzegł pierwsze ślady burzy. Coraz więcej połamanych gałęzi, coraz mokrzej, na skraju kilka drzew leżało pokotem. Wicher musiał tu hulać nie na żarty. Ale najstraszniejszy widok otwierał się na pola. Przed paru godzinami stało tu z pewnością gęste, proste, suche żyto, wyzłocone dojrzewającymi kłosami. Teraz, jak okiem sięgnąć, brudnożółtawa płaszczyzna skłębionych badyli, zgniecionych, zmierzwionych, połamanych, zduszonych. Jakby przeszedł przez pola tabun bawołów. Wzdłuż miedzy, w cieniu, bieliła się długa smuga krup lodowych, nieroztopionych jeszcze przez słońce.

Nie wyobrażał sobie Cyprian, że grad może wyrządzić aż takie spustoszenie. Im się bardziej zbliżał do Niekłaniszek, tym okrutniej przedstawiało się dzieło zniszczenia żywiołu. Były poletka, na których zboże jakby ktoś wdeptał w ziemię. W parku, na samym przodzie, rozdarta piorunem od dołu do góry lipa świeciłaraną surowego drzewa.

Na ganeczku z kolumienkami nie było nikogo. Drzwi zastał Cyprian zamknięte. Obszedł dom dookoła. Zaparło mu dech w piersiach – jest! Siedzi na werandce. Tak, to ona. Ani drgnęła, choć się zbliżał. Patrzyła prosto przed siebie, apatycznie, z wyrazem zgnębienia na twarzy. Zauważyła go, gdy stanął, już prawie przy niej.

– Ach, to pan – podała mu rękę.

Teraz dopiero Cyprian uświadomił sobie, że choć go wczoraj zaprosiła,nie powinien był przychodzić, gdy po drodze zobaczył, co się stało. Ale tak bardzo chciał ją widzieć, że mu nawet na myśl nie przyszło, żeby zawrócić… Zaczął więc bezładnie tłumaczyć się i przepraszać.

– Nic, nic… – przerwała mu zgaszonym głosem. – Bardzo jestem rada. Ale niech mi się pan nie dziwi… Takie nieszczęście…

Powiodła ręką wokół.

– I nic na to nie można poradzić – wybuchła nagle – z nikim się za bary wziąć, z nikim walki stoczyć! Zupełna bezsilność. Przyjdzie i zniszczy. A ty tylko w domu siedź, przez okno patrz i palec gryź z wściekłości.

Stanęła Cyprianowi w oczach matka, czyniąca przeciw burzy gusła. Och, taka walka nie była oczywiście w stylu Wallenburgowej, to nie do pomyślenia u niej.

– Duże szkody? – zapytał, żeby coś powiedzieć.

–Bo jawiem – odpowiedziała cicho. – Nie mam nawet ochoty patrzeć, boby mnie chyba rozniosło… Dość tego, co widać stąd. Pan musi wiedzieć lepiej, Łutowszczyznę też musiało zniszczyć.

– Niebardzo. Jakoś przeszło bokiem.

– A na mnie się zwaliło… Na mnie się zawsze wszystkie nieszczęścia walą… Takie już fatum przeklęte…

Zagryzła wargi.

– Proszę, niech pan pozwoli do środka – opanowała się po chwili. – Ach, i bardzo przepraszam… Obiecałam panu szyjki rakowe w majonezie. Ale kiedy przyszła ta burza… Nie mam pojęcia, jak ta moja Urszulka dała sobie radę. Zaraz zobaczę.

– Niech się pani doprawdy nie kłopocze, to przecież wszystko jedno.

– Chwileczkę.

Wybiegła z pokoju. Cyprian rozejrzał się. Tak, to ten sam pokój, który pierwszego dnia widział przez otwarte drzwi. W kącie wielki, czarny bechstein. Nie pomylił się wtedy. I mebelki Ludwik Filip, mahoniowe, wcale zgrabne. Parę dobrych sztychów francuskich na ścianie. A ten portret damy w szafirowej sukni to chyba Lampi. No, no! Nad kanapą wielka, świetna reprodukcja NellyO’Brien Reynoldsa[3]. Stanął przed nią Cyprian olśniony. Tyle razy, gdy patrzył w oczy Wallenburgowej, zjawiała mu się w mózgu pewność, że już te oczy kiedyś widział. Teraz sobie dopiero uprzytomnił – oczy Nelly O’Brien! Inne w kolorycie, ale te same w wyrazie. Zamyślone, patrzące w przestrzeń przez człowieka, niepokojące czymś niewyrażalnym, co się czai w źrenicach, niby łagodne, słodkie, kojące, a dreszcz budzące. Czy świadomie powiesiła pani Krystyna reynoldsowski portret w swoim pokoju, czy to tylko przypadek?

Wróciła właśnie.

– Znalazł pan podobieństwo w oczach? – zapytała odrazu, widząc, że Cyprian stoi przed wizerunkiem Nelly. – Dziwne, prawda? Myślę czasami, że chyba w przeszłym życiu musiałam być nią…

– Wierzy pani w reinkarnację?

– W taki dzień jak dziś we wszystko wierzę.

Do pokoju weszła Urszulka, taki sobie bosonogi, wiejski kocmołuch. I zaczęła nakrywać do stołu.

– Mieszkam tylko w dwóch pokoikach – tłumaczyła Wallenburgowa. – Tam sypialnia – wskazała ręką – a tu salon, jadalny i co pan chce. Sama siedzę w całym domu, przyjęć nie wydaję, nikt prawie u mnie nie bywa, więc nie warto było więcej urządzać.

Mówiła to na pół z roztargnieniem. Myślała o czym innym. Widział Cyprian, że twarz jej przebiega raz po raz cień skurczu, nad którym starała się zapanować. Rozmowa nie kleiła się, choć Cyprian przenosił ją z tematu na temat. Wallenburgowa była jakaś dziwna. Obca i daleka. Ani ruchem nie upoważniła Cypriana do odnowienia wspomnień dnia wczorajszego z Werkliszek. Jakby to nie istniało. Pozostała tylko możliwość zwykłej, towarzyskiej, rwącej się na domiar paplaniny.

A tymczasem pociemniało już na dobre. Wniosła służąca lampę, a zaraz potem wielki półmisek czerwonych raków. Majonez z szyjek, na który Cyprian ostrzył sobie zęby, wściekł się[4]. Może i lepiej, bo przy pracowitym rozcinaniu pancerzy rakowych można było zamaskować milczenie, zapadające co chwilę. Nie tak wyobrażał sobie Cyprian dzisiejszą wizytę w Niekłaniszkach, nie tak. I jak od samego rana liczył minuty, dzielące go od siódmej wieczorem, tak teraz wyczekiwał, kiedy się będzie można pożegnać. Kolacja dobiegała wreszcie końca, Urszulka sprzątnęła ze stołu, Cyprian odsiedział jeszcze kwadrans przyzwoitości i wstał.

– Trzeba już iść –mówił. – Bardzo pani dziękuję i przepraszam, że to jakoś tak nie w porę wypadło…

Zerwała się i chwyciła go za obie ręce.

– Och nie! Niech pan nie odchodzi! Niech pan zostanie jeszcze!

Lęk miała w oczach i kurczowo zaciskała dłonie wokół dłoni Cypriana. Prawie jej Cyprian nie poznawał. Pewność siebie i ów wyzywający sposób bycia, który go tak onieśmielił wtedy w bryczce, znikły gdzieś bez śladu. Stała przed nim słaba, bardzo potulna, szukająca oparcia. Pociągnęła go ku kanapce. Usiedli.

– Niech mi pan daruje, ja wiem, że nie umiałam być interesującą panią domu. Ale taka jestem rozklejona… Nie mogę się otrząsnąć, nie mogę…

Oparła łokcie na kolanach, ukryła twarz w dłoniach i mówiła cicho:

– Piotr Jacuński powiada, że nieszczęście tkwi we mnie, w moim charakterze. Ale to nieprawda, nieprawda! Cóż ja jestem winna? Jakieś przekleństwo czy co… Teraz znów ten grad. Nawet przyroda przeciwko mnie, nietylko ludzie. Ale to już może do rozpaczy doprowadzić, bo na to nie ma sposobu. Z ludźmi umiem sobie poradzić, nie dam się nigdy, to wiem. Ale dlaczego ciągle muszę się bronić i walczyć? Odkąd pamiętam, wszystko zawsze układało się w moim życiu dziwnie. Co u innych normalnie – u mnie nadzwyczajnie. Od dzieciństwa. Jakieś historie niestworzone, które nie zdarzają się nikomu…

Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.

– Słyszę zawsze na to gotową odpowiedz: „bo ty już taka jesteś”. Jaka ja jestem? Czy może ktoś wogóle być taki albo siaki? Każdy z nas jest żadny, jeśli idzie o tak zwany charakter. Ten sam człowiek może być zupełnie różny, inny wobec pana X niż wobec pana Y. I wcale nie dlatego, żeby maskę nakładał, żeby chciał coś przed nim udawać czy dostrajać się. To jest bardziej skomplikowane. Moje współżycie z kimś nie układa się według tego, że ja jestem jakaś i ten ktoś jest jakiś. Zależy od stosunku, jaki mam do tego kogoś. A to są sprawy tak bardzo nieuchwytne, tak trudne do zbadania, na jakim tle powstają! Uczucie! Ale czy można odpowiadać za swoje uczucia, które zawsze są irracjonalne? Nie wiadomo, skąd się biorą i kiedy giną.

Przystanęła i zwróciła się wprost do Cypriana…

– Pan przecież także musi wiedzieć, jak to jest. Dwoje ludzi. Wszyscy ich lubią, dobrze o nich mówią. Pobrali się. I po jakimś czasie piekło. Ona znajduje w sobie odruchy, jakich nigdy się nie domyślała. On, zawsze układny, potrafi być gbur. Skąd się to w nich wzięło? Mówi się wówczas – nie dobrali się. Ale był czas, kiedy im ze sobą było dobrze. Dopóki nie rozeszły się ich uczucia. Jest na to mądra teoria hormonów, sprowadzająca wszystko do spraw seksualnych. Konieczność odnowy. Ale przecież to samo można obserwować między ludźmi tej samej płci. Ktoś, kogo lubiliśmy, zaczyna być irytujący. Zmienił się nasz stosunek do niego. A jak już mam inny stosunek do kogoś, to i ja staję się wobec niego inna. Byłam dobra, potrafię być zła. To jest pozamną. To nie tkwi we mnie, nie!

Prawie krzyczała. Opadła na kanapkę, obok Cypriana, że słyszał jej głośny, przyśpieszony oddech.

– Niech pan nie słucha tych wszystkich głupstw, które plotę – odezwała się po chwili. – Filozofia dla wypełnienia pustki, jaką czuję w sobie. Istotne jest co innego – że mi jest źle i smutno… Poprostu. To tak zawsze, jak stanę wobec czegoś, na co niema rady. Wtedy osamotnienie zaczyna mi ciężyć. Dlatego pana zatrzymałam. Nie chcę, nie mogę być teraz sama…

Cyprian pochylił się ku niej i ujął ją za rękę. Wyrwała się i wtuliła w kąt kanapy, patrząc na niego rozszerzonymi oczyma.

– Nie, nie! – zasłoniła się rękami. – jeszcze i to, żeby pan pomyślał, że ja tylko poto mówiłam to wszystko… że może komedię zagrałam… Jeśli pan tak zrozumiał, to już lepiej niech pan idzie, wolę zostać sama…

– Jak pani nawet może przypuszczać! – bronił się przerażony.

– Gdybym chciała… gdybym chciała, no tak, sprowokować pana, miałabym na to tysiąc sposobów, ale nie taki… Pamięta pan przecież Werkliszki? Nie, nie, to byłoby okropne, gdyby pan mógł sądzić…

– Pani Krysto!…

Włożył w ten okrzyk wszystko: wyrzut, skargę, prośbę o wiarę, wyznanie. Przysłoniła oczy powiekami. Od rzęs kładły się na policzkach długie cienie.

– Pierwszy raz mnie pan tak nazwał… – powiedziała bardzo cichutko.

Potem długa chwila ciszy i dźwięczne tik-tak starego zegara, stojącego na serwantce.

Znów podniosła na Cypriana oczy. I bez słowa, sama, podała mu ręce. Przywarł do nich pocałunkiem. Delikatnie, koniuszkami palców, ujęła jego twarz, dźwignęła pochyloną głowę Cypriana i powiedziała, patrząc mu w źrenice:

– Wierzę.

Przysunęła się bliżej i oparła głowę na jego piersiach. Położył dłonie na jej miękkich, falujących włosach. Leciutko, leciuteńko zaczął gładził. Posłyszał jej szept:

– Dobrze mi…

Może to trwało tylko kilka minut, a może przeszły godziny. Zatracił Cyprian świadomość czasu. Poczuł nagle, te zwiotczałe mięśnie pani Krystyny zaczynają się sprężać. Podniosła głowę. Otarła się włosami o jego twarz i wpiła mu się w usta do utraty tchu, do zamroczenia w oczach. Wzięło ich szaleństwo. Uściski ramion stały się aż bolesne, a ciągle niesyte. Usta zwierały się ze sobą coraz mocniej i głodniej. I wreszcie jej rozdrgany szept:

– Chodź…

Niebo różowiło się już na wschodzie, gdy Cyprian wracał do Łutowszczyzny. Wsunął się cicho przez sionkę i na palcach przeszedł do swego pokoju. Na stoliku stał talerz nakryty drugim talerzem. Zimne gołąbki. Wyrzucił je przez okno w krzaki, nakruszył trochę chleba, oparł widelec o brzeg talerza, pozorując zjedzoną kolację, szybko się rozebrał i położył do lóżka. Zasnął, mając w oczach błękitne obicia sypialni pani Krystyny w Niekłaniszkach.

Przez kilka dni żył w półoszołomieniu. Wszystko, co poza spotkaniami z nią, było szare, nudne, wlokące się w nieskończoność. Wyrobił w sobie jakiś automatyzm ruchów i powiedzeń, który pracował bez udziału mózgu, gdy myśl była zajęta czym innym. A zajęta była zawsze tym samym: rozpamiętywaniem ostatniego spotkania i oczekiwaniem na nowe. Widywali się codziennie. Popołudniami włóczyli się razem po lasach i polach. Wieczorem, zaraz po kolacji, w Łutowszczyźnie, udawał Cyprian śmiertelnie znużonego i szedł do swego pokoju niby się położyć, by – gdy tylko światła w domu pogasną – prysnąć przez okno. Wracał z Niekłaniszek nad ranem.

Wytworzyli sobie swój świat, w którym byli tylko on i ona. Nie padło między nimi nigdy ani słowo o zatargu rodzinnym. Cyprian starał się o tym nie myśleć, pani Krystyna nie przypominała. A jednak dziwne miał zawsze uczucie,ilekroć wchodził do starego dworu w Niekłaniszkach, w którym się przecież urodził i wychował, gdzie spędził całe dzieciństwo. Z każdego kąta wyzierało jakieś wspomnienie. Tu, pod tym oknem stał kiedyś mały stoliczek mahoniowy, a na nim wielki, porcelanowy wazon z zabawnymi figurkami Chińczyków. Utkwił mu głęboko w pamięci, bo stłukł go przypadkiem tego samego dnia, w którym miał dostać od ojca pierwszą własną strzelbę, co odwlekło pasowanie na myśliwego o cały rok. Ojciec zirytował się wtedy okropnie. Tam znów, za tymi drzwiami z korytarzyka, mieszkał nauczyciel, pan Grapa, zmora lat dziecinnych Cypriana. Zostawił raz z wieczora klucz w zamku z zewnątrz, gdy się kładł spać. Przypominał sobie Cyprian doskonale swą trwożliwą nocną wyprawę pod drzwi nauczyciela, zamknięcie ich i wrzucenie klucza do studni. Jeszcze lepiej pamiętał awanturę, jaka wybuchła nazajutrz. Cel swoją drogą został osiągnięty – lekcja odwlekła się tego dnia o całe dwie godziny.

Opodal drzwi dawnego pokoju pana Grapy trzecie z kolei – to były drzwi pokoiku Cypriana. Dużo by za to dał, by móc tam wejść choć na chwilę i tylko popatrzeć. Kilka już razy wybiegały mu na usta słowa prośby, gdy rozmawiał z Wallenburgową. Sprawdził raz przechodem, że pokoik jest zamknięty, jak zresztą większość pokoi w drugiej, niezamieszkałej przez nikogo stronie dworu. Ale nie śmiał poprosić o otworzenie. Musiałoby to pociągnąć za sobą jakieś wyjaśnienia i przypomnienia, skierowałoby rozmowę na temat, którego oboje unikali. Od przeszłości odcięli się zupełnie, a i teraźniejszość otoczyli murem milczenia o wszystkim, co mogłoby na nią rzucić cień. Było im ze sobą dobrze tak, jak było, i lęk ich brał, którego sobie nie zwierzyli, ale który czuli oboje, żeby się coś nie zepsuło.

Żyli swą miłością. Tak to określał Cyprian, bo pani Krystyna zżymała się na wszelkie słowa. Tyle razy, trzymając ją w objęciach i patrząc błagalnie w oczy, pytał:

– Kochasz?…

            – Poco pytasz? – odpowiadała. – Czy nie wystarcza ci to, co czytasz w moich oczach i co czujesz w każdym uścisku? Koniecznie ci trzeba słów, które są albo zamałe, albo zawielkie?

Koniecznie mu ich było trzeba. Czuł, że Krysta jest jego, widział w jej każdym spojrzeniu, czym sam jest dla niej, ale chciał słyszeć. A ona, domyślając się w nim niepokoju, drażniła go jeszcze:

– A może wcale nie kocham?

I zaraz potem mu wgryzała się w usta takim pocałunkiem, jak chyba nie można całować, nie kochając.

Im bliżej ją poznawał, tym mniej mógł zrozumieć, dlaczego ludzie tak źle o niej mówią. Przekomarzała się z nim często, drażniła go nawet, bo taką już miała naturę – ale nie dostrzegał w niej nic, coby przypominało groźną, niepohamowaną, postrach siejącą, nienawidzącą wszystkich niemal czarownicę, za jaką powszechnie uchodziła. Cicha była, spokojna, bardzo opanowana, promieniejąca tkliwością uczucia. Gdyby nie sprawa Niekłaniszek i ta niepokojąca scena na porębie z dziećmi, zbierającymi poziomki, którą Cyprian widział na własne oczy, byłby gotów przysięgać, że wszystko, co mówią o pani Krystynie, polega na jakimś wielkim nieporozumieniu. A tamto co było? Wybuch, chwilowy wybuch rozdrażnienia, nic więcej chyba.

Im zaś lepiej poznawał Cyprian tryb życia pani Krystyny, tym bardziej było mu jej żal. Żyć w takim strasznym osamotnieniu! W całym dworze mieszkała sama jedna, bo i bez służby. Urszulka, głupawe, zezowate dziewczynisko, jedyna służąca, spała w przybudówce, gdzie mieściła się kuchnia.

– Czemu nie każesz jej przenieść się do dworu? – pytał Cyprian panią Krystynę. – Nie boisz się zostawać na noc sama w całym domu?

– Ja? – uśmiechnęła się. – Ja nie. Ale ona boi się spać ze mną pod jednym dachem.

– Czego się boi?

– Zapytaj się jej. Podobno jestem taka straszna. I to dobrze, że wogóle chce być u mnie. Pewnie tylko dlatego, że jej piątej klepki braknie. Nazywają ją wszyscy durna Urszulka.

Mówiła to, na pół drwiąc, ale czuł Cyprian, że wszelkie dyskusje o tym sprawiają pani Krystynie przykrość.

Wymarły dom, opustoszałe podwórze, zamknięte na głucho stodoły, wielka obora, w której stała jedna tylko krowa – czyniły wrażenie posępne. Stajnia tylko drgała życiem. Czwórkacugowych gniadoszów i kilka pysznych półkrwi koni pod wierzch, wśród których Cyprian rozpoznał bułanka z białą strzałką na czole, dosiadanego przez Wallenburgową wtedy nad stawem, znajdowało się pod opieką młodego chłopca Leonarda, drugiego i ostatniego członka załogi Niekłaniszek. Ten wszystkie klepki miał w porządku… ale pochodził zdaleka, gdzieś spod Mołodeczna. Jak w bajkach wygnała go z domu zła macocha, długo chodził od wsi do wsi, szukając zajęcia, aż wycieńczonego głodem przyjęła do koni Wallenburgowa.

Należała do niego tylko najgrubsza, czarna robota, bo Wallenburgowa doglądała stajni osobiście. Sama dawała koniom obrok, sama czyściła zgrzebłem swoich ulubieńców, trefiła im grzywy i rozpieszczała cukrem, którego miała zawsze pełne kieszenie. Kochała się w koniach.

– Inni mają dzieci, rodziny, gospodarkę, psy, koty, kanarki – mówiła – a ja tylko te konie.

Widząc zaś zgaszone spojrzenie Cypriana, który – śmiesznie mu było przed samym sobą przyznać się do tego – był o jej miłość do koni jakby zazdrosny, dodawała:

– No i ciebie mam teraz – ale czy na długo? Błagam cię tylko, nie powiedz, że nazawsze…

Więc milczał i przyglądał się, jak na łączce za domem ujeżdżała młodą, śliczną, dwuletnią klaczkę. Kilka razy pojechali konno razem – siodeł było w Niekłaniszkach w bród –i Cyprian, choć w swym pułku za nieostatniego uchodził jeźdźca, a rokowano mu nawet triumfy na konkursach hippicznych, byle tylko chciał zostać w wojsku, musiał przyznać, że gdzie mu tam do Wallenburgowej.

Zgłębiwszy jej pasję koniarską, łatwiej rozumiał, jak kobieta, która kilka miesięcy zimowych spędza stale zagranicą w atmosferze sal koncertowych, teatrów, wystaw – może potem na długie miesiące zaszywać się w to wiejskie odludzie, w najbardziej prymitywne warunki życia. Powiedziała mu kiedyś:

– Tak, zapewne. Mogłabym mieszkać stale w Warszawie, czy zagranicą. A jednak coś mnie każdej wiosny ciągnie w te strony… Może tęsknota za przyrodą… Może przesyt komfortem międzynarodowych hoteli… Ma się czasem dosyć marmurowej wanny i właśnie pragnie się kąpieli w stawie… Może ciągnie mnie swoboda wsi – tu jednak, jak się chce, można żyć szeroko, choć jest wąsko… Ale najbardziej tęskno mi do koni.

Coraz więcej przebywał Cyprian z panią Krystyną. Zaczęły się żniwa i w Łutowszczyźnie bałagan panował nieopisany. Matka od samego rana wychodziła w pole pilnować roboty, Zońka najczęściej jej towarzyszyła, Helenka gdzieś znikała na długie godziny, obiad jadł każdy, kiedy chciał, toteż nikt Cypriana nie pytał, co robi i dokąd idzie. Wallenburgowej zaś żniwa nie zajmowały czasu. Przedewszystkim nie bardzo było co zbierać w Niekłaniszkach, bo grad prawie wszystko zniszczył. A pozatym – i tak wszystkie pola i łąki oddane były chłopom na trzecią część, według systemu, który pani Krystyna wypróbowała przed laty w Werkliszkach, zanim administrację majątku objął pan Wołłowicz.

Oburzano się w okolicy na taką gospodarkę, nazywano Wallenburgową dewastatorką, ale ona tylko wzruszała ramionami:

– Dla mnie do końca życia wystarczy, a dzieci nie mam.

Tego roku, z powodu gradu, zanosiło się jednak na to, że nie wystarczy na zimowy wyjazd do Paryża. Gryzła się tym Wallenburgowa i szturmowała listami komisję szacunkową, która już od tygodnia zapowiadała przyjazd dla oceny strat i jakoś jej nic było widać.

Przyjechała wreszcie. Dowiedział się o tym Cyprian od Urszulki, gdy przyszedłszy jak zawsze popołudniu do Niekłaniszek, nie zastał Krysty w jej pokojach. Wyjechała wraz z komisją w pole i jeszcze nie wróciła. Zmartwił się jej nieobecnością, bo od rana wzięła go chandra i czuł się przepodle. Dostał list z Warszawy od swego przyjaciela Lutka Bonera z wiadomościami ze świata muzycznego. Do terminu konkursu imienia Gomółki już tylko półtora miesiąca. Wszyscy się konspirują, ale coś piszą. Zapowiadała się walna batalia młodych o zwycięstwo.

„Obstawiamy konkurs jak jasna cholera” – donosił Lutek. – „Mamutom oko zbieleje. Będzie jakaś awantura, ale nic nam nic zrobią, bo w jury większość naszych. Masz, chłopie, wielkie szanse. Boją się ciebie najbardziej. Każdy mnie tylko pyta: czy Rząśnicki staje? A ja robię filozoficzną minę i odpowiadam: nie wiem. Nietrudno mi zresztą filozofa odstawiać, bo naprawdę nie wiem. Odkąd wyjechałaś do tych jakichś litewskich Mysikiszek, które wbrew wszelkiej tradycji nazywają się Łutowszczyzną, ani słóweczka od Ciebie, bo przecież ta idiotyczna pocztówka z pozdrowieniami nie wchodzi w rachubę. Byłem po jej przeczytaniu tak samo mądry, jak i przedtem, to znaczy całkiem głupi. Napiszże coś po ludzku! Mnie się obawiać nie potrzebujesz, w paradę ci nie wejdę. Gdzie tam mnie do ciebie! Staję dla honoru domu. Mam już prawie ukończoną taką klasyczną zabaweczkę w modernistycznym sosie, która wabi się Partita. No, ale dość już wygłupiania się: poważnie zupełnie – Europa na ciebie patrzy! Nie zróbże jej wstydu!”

I tak dalej w tym samym stylu, nie bez słuszności, scharakteryzowanej przez samego autora jako wygłupianie się. Taki już Lutek był. Podtrzymywał, słownictwem przynajmniej, tradycje cyganerii, która dla całej ich paczki była przedhistorycznym wspomnieniem. Żaden z nich nie zapuszczał długich włosów, nie nosił fontazia[5] u kołnierzyka ani aksamitnej kurtki, każdy starał się właśnie i ubierać i wyrażać bardzo correct. Na pohybel romantycznemu rozwichrzeniu minionej epoki.

Stanęli wszyscy Cyprianowi w oczach. Pracują tam, żyją nadzieją konkursowego zwycięstwa – no i boją się wzajem siebie, zazdroszczą sobie. Każdy, kto mógł, na lato wyjechać, zabrał ze sobą plik papieru nutowego. Nagroda konkursowa była wcale ponętna – dziesięć tysięcy, a co również nie do pogardzenia: postawienie się na nogi. Laureat konkursu imienia Gomółki – to już pozycja! Przydałoby się, przydało. Czym jest dotąd? Rapsodii huculskiej nikt prawie w Polsce nie zna. Kwartet– owszem, zrobił mu sławę wśród fachowców, ale w bardzo szczupłym gronie. Symfonia wojenna nie może się już liczyć, takie to młodzieńcze, niedowarzone. Ilustracja muzyczna do Irydjona– to dla zarobku. I jeszcze kilka drobiazgów. Najlepszych może właśnie. Parę pieśni, preludia fortepianowe…

Aż go złość brała, gdy sobie przypominał, jak go tu na wsi przedstawiano za wielkiego muzyka. Może nim kiedyś będzie. Ale dziś? Młody i obiecujący – wszystko zamyka się w tej sakramentalnej formule. Mówili mu wszyscy wokół, że ma żywiołowy, bujny talent. Pisali tak ci krytycy, do których miał zaufanie, a nawet napisał jeden, do którego nie miał zaufania, co zresztą ogromnie poprawiło zdanie Cypriana o jego inteligencji. Przeżywał wtedy – było to po pierwszym wykonaniu kwartetu – okres światoburczy, wierzył w siebie. Ale częściej ogarniał go sceptycyzm. Krytycy to notoryczni idioci, którzy wogóle nic nie rozumieją i jeśli chwalą, to właśnie podejrzane. Może jest tylko grafomanem, niepotrzebnie psującym papier nutowy? Pocieszał się tym, że jeden z jego przyjaciół, młody literat, który napisał świetną powieść, z drżeniem wypytywał się wszystkich, co o niej sądzą, bo zdawało mu się czasami, że to może poziom Mniszkówny[6]. Zazdrościł z całego serca tym spośród swoich kolegów, którzy o każdej swej kompozycji mieli najwyższe mniemanie i obnosili się ze swymi talentami jak pawie. Sam bowiem miał chwile wzlotów wiary w siebie i bolesnych upadków. Słówko pochwały z ust zwykłego człowieka, który umie słuchać muzyki (cenił ich zdanie więcej od opinii zawodowych muzyków), otwierało przed nim niebo, przygana pogrążała go w rozpacz i zniechęcenie.

Taki konkurs byłby jednak probierzem. Czuł Cyprian, że zwycięstwo dałoby mu rzecz najcenniejszą – tak zwane dobre samopoczucie. Bądź co bądź jury nie wie, czyje prace sądzi, nie grają tam roli osobiste chęci i niechęci, protekcje, przynależność do takiej czy innej kliki. Nie autorzy, ale dzieła mówią za siebie. W sam raz! – odezwał się w Cyprianie sceptycyzm. – Taka sama blaga, jak i każda inna. Zgóry wszystko wiadomo i tylko dziwne, że się ludzie niepotrzebnie denerwują. Dotychczas niebardzo nawet było poco stawać do konkursów. Wszystkie nagrody rozdzielali starzy między siebie – ręka rękę myje. Dziś ty mnie, jutro ja tobie. Znało się skład sądu, to i można było naprzód powiedzieć, kto dostanie nagrodę. Niby to z zaciekawieniem wyciąga się bilet z nazwiskiem zwycięscy z koperty – a już tydzień przedtem wszystkie wróble na dachu filharmonii to nazwisko ćwierkały. Teraz mają w jury większość „nasi” – przypominał sobie Cyprian słowa listu Lutka. Dlatego wartoby stawać, a nie dlaczego innego, panie Cyprianie – kroił cynika przed samym sobą.

Ach, i nie to! Konkurs czy nie konkurs – wszystko jedno. To mu tylko przypomniało, że od miesiąca nic ale to zupełnie nic nie robi. Naprzód wsiąknął w atmosferę wiejskich ploteczek, dyskusji, czy lepsze są ogórki z miodem od ogórków z cukrem, i takich zagadnień jak ochwacenie Żuka czy krwawka[7]Kierszuli. To są przecież tematy rozmów przyobiednich w Łutowszczyźnie. Potem pochłonęła go bez reszty Krysta, O, nie żałuje, nie! Ale… Właśnie to ale.

Wstał od okna, przy którym wypatrywał jej powrotu z komisji gradowej, i podszedł do fortepianu. Dziwne. Od tylu dni patrzył na czarne wieko, przykrywające klawiaturę i ani razu nie przyszło mu na myśl otworzyć i zagrać. Fortepian był dla niego tak samo martwym przedmiotem jak każdy inny sprzęt w tym pokoju. Tylko Krysta żyła i nic poza nią. Ale jej właśnie nie było…

Uderzył w klawisze na chybił trafił, bez myśli powziętej zgóry. Przeskakiwał z motywu na motyw, bez ładu i składu. Staccatowy rytm Piotrusia Strawińskiego, a teraz kilka taktów NavarryAlbéniza, a teraz mazurek Szymanowskiego… W głowie pustka. Nic własnego, zupełnie nic. A czasem się przecież coś wyłania. Ech, i marzyć tu o konkursie, kiedy się jest w takim nastroju.

Widział, że sam się oszukuje, gwałcąc klawisze. Natchnienie nie spływa z nieba cudem na zamówienie ani serio kompozycji nie można w chwili wolnej od innych zajęć zaimprowizować przypadkiem na fortepianie. Trzeba wprzód coś w sobie poczuć, przeżyć olśnienie narodzin pomysłu, nieokreślonego zrazu, choć jego obecność czuje się w duszy, a potem coraz wyraźniejszego, coraz bardziej skrystalizowanego, aż ostatecznie przybierze kształt w ciężkiej pracy przenoszenia myśli na papier.

Nie czuł w sobie nic i wiedział, że z bębnienia po fortepianie nic nie wyniknie, że gdyby się uparł i codzień forsował po parę godzin zakrzepłą wyobraźnię muzyczną, to cośby tam wydukał, z czego możnaby zrobić partyturę, ale byłoby to nie to, nie to… Wstał od instrumentu i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Czemu Krysta nie wraca? Urszulka mówiła, że wyjechała jeszcze przedpołudniem. Przecież taka komisja nie może długo trwać. Powinna już być.

Przejrzał po raz dziesiąty ostatni numer „Graphica”, leżący na sekretarzyku. Cisnął go ze złością – wiedział już na pamięć, co jest na której stronie. Na ziemię upadła jakaś ćwiartka papieru. Podniósł ją. Kobiece, równe pismo – pewnie Krysty, choć nigdy dotychczas jej pisma nie widział. O, wiersz! Czyżby ona…?

Zaczął czytać:

Bujni się zieleń, rosa drży na drzewach,
słońce rozszczepia blaski na jęczmienia wąsach,
w miodny kwiat koniczyny wpiła żądło osa.

Czarne czy też miedziane miała włosy Ewa?

Gdy jest słaby, chcę, żeby był silny,
niech rozkaże, niech wiem, że ma prawo,
nich nie nudzi mnie prośbą pół-łzawą,
przemyconą w powszedni rozgawor,
niechaj słowa ubierze w jaskrawość,
niech łyskają, nich lśnią, choćby krwawo,
i niech krzyczą, że jest nieomylny!

Chcę, by taką nademną miał władzę,
tak omroczył mnie groźbą i gwałtem,
że gdy powie niby to żartem:
– Pij truciznę! – wypiję ją haustem.
Rozkaz: w przepaść kieruję swym autem
I… żeby mnie tak pieścił i brał tym,
że choć chciałabym zdradzić – nie zdradzę.

Gdy jest silny, chcę, żeby był słaby,
nieśmiałością bezradny jak dziecko,
żeby nosek mu wytrzeć chusteczką.

i przewiązać kokardę niebieską,
dać cukierek wylękłym usteczkom,
wycałować policzki zdradziecko,
i baśń zacząć, z przygód Alibaby.

Lub… że skoro być dzieckiem nie może,
niechby troszkę, ot tak, zachorował,
niechby bardzo bolała go głowa,
niechby szukał pociechy w mych słowach,
że do dnia przy nim czuwać gotowam,
drżał, co powie z miasteczka konował,
prosił zostać: bezemnie mu gorzej

—-

Rudzieją puste rżyska, spadły liście z drzewa,
nagie konary kreślą się przez siność nieba,
z sypkiej wydmy piaszczystej wiatr kości wygrzebał …

Zżółkłą czaszkę bez włosów miała w grobie Ewa

Szarpnięcie – i kartka z wierszem wypadła z rąk Cypriana. Obrócił się. Stała za nim Krysta. Zgniotła papier i cisnęła daleko w kąt. Nie powiedziała nic, ale aż pobladła.

– To twój wiersz? – zapytał Cyprian.

– Bzdura! – machnęła ręką. – Ale widzę, że na przyszłość trzeba będzie sekretarzyk zamykać.

– Leżało na wierzchu i jakoś zupełnie przypadkiem… – tłumaczył się.

– Dość, dość! – przerwała z pasją.

– Nie wiedziałem, że ci to zrobi przykrość…

– Przykrość? Za dużo powiedziane. Po prostu nie lubię, żeby mi ktoś myszkował po moich szpargałach. To tylko dla mnie i dla nikogo więcej, rozumiesz?

– Nawet mnie nie wolno?

– Przedewszystkim tobie nie wolno.

Zmilczał i już dalej nie pytał, widząc, że spochmurniała. Skręcił szybko rozmowę na temat komisji gradowej. Krysta ożywiła się. Sprawa wiersza poszła w niepamięć.

– Spotkałam Jacuńskiego, gdy wracałam do domu – opowiadała mu. – Ada Romanowiczówna wyjeżdża już za kilka dni z Kiemielicz. Marysia jeszcze zostaje. Toż to dopiero pójdą w ruch języki w całej okolicy! Sam na sam ze starym kawalerem!

– Mógłby być jej ojcem – wtrącił Cyprian.

– Przy dobrych chęciach i dziadkiem. Ale to nie przeszkadza, żeby ludzie gadali. Zresztą… może i słusznie. Kto ją tam wie, czy nie zastawia sideł na starego…

– To fałsz! – uniósł się. – Nic podobnego! Dobrze wiem.

– Co wiesz? – zapytała jakoś dziwnie i spojrzała mu badawczo w twarz.

– To, co powiedziałem. Marysia nie taka i naprawdę dziwię się tobie, że możesz…

Krysta przymrużyła oczy.

– Aż tak gorąca obrona? – przerwała mu zgrzytliwie. – No no!

– Ani gorąca, ani obrona – zirytował się.

– Nie wycofuj się. To zbyteczne. Już dawno zauważyłam, że…

Zdusiła w wargach resztę zdania. Cyprian spojrzał na nią. Nozdrza drżały jej, brwi podnosiły się i opadały nerwowo.

–Krysta! – chwycił ją za ręce.

– Zostaw mnie! – krzyknęła.

– Co tobie jest?

– Nic.

Wiedział co i aż zadygotało w nim wszystko ze szczęścia. Więc jest zazdrosna, zazdrosna o niego! To było więcej niż „kocham”, którego nie mógł od niej usłyszeć. Spadł ustami na jej usta, jak burza. Porwał ją w szaleńczy uścisk. Opierała się zrazu lekko, potem zwisła w jego ramionach bezwładnie i nagle zaczęła mu oddawać pocałunki z żarem, palącym wargi.

Za oknami szarzał zmierzch, półmrokiem zacieniając pokój.

Nigdy dotąd tak się nie zapamiętali w sobie, nigdy dotąd nie rozpętała się w nich taka furia zmysłów jak tej nocy. To było coś jak zderzenie dwóch sił, niszczących się wzajem. Do ostatka.

A potem długa cisza znieruchamiającego znużenia. Oczy wpatrzone w ciemność pokoju, myśl pracuje powoli, powolutku, jakby się wlokła za pogrzebem. Coś tam cichutkim głosem zaczyna opowiadać Krysta. Opowieść o sobie. Taka opowieść, jaką można szeptać tylko wówczas, gdy twarz przytulona jest do twarzy, a ramiona zwarte w uścisku z ramionami.

Słuchał Cyprian słów, ale nie rozumiał treści. Odpowiadał, gdy trzeba było, na pytania, i nie wiedział, co odpowiada ani o co jest pytany. Zawładnęło nim dziwne uczucie, rozdwajające jaźń. Rosła w nim coraz silniej podświadomość myśli, przesłaniając świadomość rzeczywistości. Aż podświadomość stała się świadomością, a świadomość podświadomością. Zamieniły ze sobą role. Wszystko, co w rzeczywistości, przeszło w automatyzm, działający niemal poza wiedzą Cypriana. Wszystko, co urojone myślą i zasklepione w najgłębszych pokładach psychiki, stało się obecne i istotne.

Nie miało jeszcze wyraźnego kształtu. Raczej przeczucie w nastroju, który ogarnął Cypriana.

Nagle, z mgławicy myśli, wyłoniło się zdanie wiersza Krysty, przeczytanego popołudniu: „słońce rozszczepia blaski na jęczmienia wąsach”. I zaraz potem to końcowe zdanie: „z sypkiej wydmy piaszczystej wiatr kości wygrzebał…” Lawiną zaczęły narastać wokół słów dźwięki. A właściwie nie dźwięki, tylko barwy o wartościach dźwięków. Gęstniały w granat, rozpalały się czerwienią, jaskrawiały w żółtość, blakły w siność fioletu, przezroczystniały błękitem. Równocześnie zjawiło się coś jakby poczucie dynamiki i rozfalowało myśl Cypriana. Wiedział już, że zacznie się wszystko wściekłym fortissimo, uciętym nagle, gdy wejdzie po kilkunastu taktach wstępu chór a capella. Bo coraz już wyraźniej zaczęła mu rysować się w mózgu forma kompozycji. Wielka orkiestra symfoniczna. Pierwsza zwrotka chór mieszany, zrazu a capella, potem podmalowany orkiestrą. Cztery zwrotki środkowe, te, które zaczynają się od słów: „gdy jest słaby, chcę, żeby był silny”, czy jak tam – solo sopranowe. Później znów chór, jak na początku. Plątały mu się w głowie jakieś strzępy kombinacji rytmicznych i fragmenty fraz. Myśl pracowała boleśnie nad odtworzeniem całości wiersza. Nad każdym słowem, zagubionym w pamięci, cierpiał. Jaknajprędzej jeszcze raz przeczytać i sprawdzić, czy nie myli się w wrażeniu, czy to naprawdę jest materiał do kompozycji taki, jak mu się w tej chwili zdawało.

Krysta coś mówiła. Nie słyszał już zupełnie. Zaczęła go drażnić jej bliskość. Przeszkadzała mu myśleć. Czuł tylko, że chce być sam. Stała mu się prawie obca. Nie był w stanie nawet upozorować nagłego zerwania się. Pożegnał ją szorstko, zdziwioną i urażoną. Nigdy dotąd nie wychodził tak wcześnie.

Przechodząc przez salonik, podniósł zmiętą w kulę ćwiartkę papieru z wierszem. Dobrze pamiętał miejsce, w które ją Krysta cisnęła. Ledwie się doczekał chwili wyjścia przez drzwi. Nie odpowiedział na wołanie Krysty, która o coś go pytała. Na ganeczku dopiero przystanął, nerwowo rozprostował papier i w bladym świetle pełni księżyca wziął się do czytania, uważnego, dokładnego, linijka po linijce, słowo po słowie.

Dobrze! Trochę gorzej, niż myślał, ale nada się. Zbyt wymędrkowana forma, za mało bezpośredniości. Ale i z tego da się skorzystać. Zgęszczające się ku środkowi każdej zwrotki asonanse[8] rymów, zamknięte z zewnątrz klamrami konsonansów[9]. Aha! Rytmika sztywnawa– trzeba ją będzie rozruszać. Ale najważniejsze, że nie zawiodło go ogólne wrażenie. Da się zrobić.

Nie bardzo wiedział, jak i kiedy znalazł się w Łutowszczyźnie. Całą drogę przetrawiał w sobie pomysł i utwierdzał się w postanowieniu. Do konkursu jeszcze sześć tygodni. Jeśli zaraz weźmie się do pracy, zdąży. Zasnął zupełnie już zdecydowany.

Wstał nazajutrz wcześnie i wybrał się do miasteczka po papier nutowy. Piegowata Żydówka w sklepiku, gdzie prócz śledzi, mąki, kasz i innych wiktuałów można było także dostać tak zwane „materiały piśmienne”, długo nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi. Wyciągnęła wreszcie z półki kilka małych, wąskich zeszycików nutowych, jakich używa się w szkołach do nauki solfeggia[10]. Kupił Cyprian cały zapas i śpiesznie wracał do domu. Trzeba to będzie przecież jeszcze posklejać, aby móc pisać partyturę. Skrócił sobie drogę naprzełaj, by stwierdzić po chwili, że krótsza droga jest zawsze dłuższa. Wpakował się w gąszcz młodej olchy. Gałęzie biły go po piersiach, przesłaniały liśćmi oczy, czepiały się ubrania. Odetchnął, gdy wyszedł na polankę i na pół jeszcze zaprószonymi oczyma dostrzegł, że na ściętym pniu sosny, leżącym na skraju łączki, siedzą jakieś dwie postacie. Helenka i młody oficer ułański, którego nie znał. Śmiali się głośno i, zdawało się Cyprianowi, że trzymali się za ręce. Chciał się cofnąć, ale w tej samej chwili dostrzegli go i gwałtownie odskoczyli od siebie. Tak to jakoś zabawnie wypadło, że z kolei Cyprian nie mógł powstrzymać uśmiechu.

Przeszedł szybko koło nich, zdjął czapkę w ukłonie i bawił się szczerze niezdecydowaniem załapanej[11] Helenki, która zupełnie nie wiedziała, co robić. Zerwała się i stała zaczerwieniona, aż dopiero po chwili wykonała ruch, jakby chciała swego towarzysza przedstawić Cyprianowi. Ale Cyprian już ich minął i wszedł w las. Teraz dopiero zaczął się domyślać, dlaczego to Helenka od jakiegoś tygodnia znikała ciągle z domu. Kto to może być ten oficer? Nic o nim nie wiedział. Choć coprawda, tak ostatnio mało się interesował wszystkim, co należało do widnokręgu Łutowszczyzny… Może jakiś znajomy rodziców, którego Helenka oprowadza po lesie, bo matka pewnie w polu? Ale chyba nie. To coś nie wyglądało na towarzyską przechadzkę. Tak od siebie odskoczyli i jednak trzymali się bodaj za ręce. Pal ich zresztą licho! Niech tam sobie!

Wróciwszy do domu, zabrał się zaraz Cyprian do roboty sklejania wąskich kartek zeszytowego papieru nutowego w duże arkusze. Nadbiegła Zońka, skazana na areszt domowy z powodu silnego kataru i z uwagą śledziła każde pociągnięcie pędzla, umaczanego w kleju, po brzeżku kartek.

– Poco stryjaszek to robi?

Wytłumaczył, jak umiał, szeroko, dokładnie, cierpliwie odpowiadając na wszelkie dodatkowe pytania, po dziecinnemu najbardziej nieoczekiwane. Czuł wyrzuty sumienia, że ją zaniedbywał, wiedział, że miała do niego żal o ciągłe wykręcanie się z zabaw, które mu proponowała, a do czego miała prawo w niedawnej tradycji. Cały dzień przecież Cyprian albo śpieszył się do Niekłaniszek, albo był w Niekłaniszkach. Chciał więc wynagrodzić zdradę małej przyjaciółce.

Rozgadali się. Opowiedziała Zońka Cyprianowi ostatnie sensacje Łutowszczyzny, a to, że mały bociek wypadł z gniazda, a to, że Żuk zakulał na prawą tylną nogę, a to, że Pauluś wygrał na loterii w miasteczku królika.

– Gdyby stryjaszek umiał utrzymać tajemnicę, to jeszczebym coś powiedziała.

– No?

– Ale to naprawdę wielka tajemnica. Nikt w domu nie wie, tylko ja.

– Ejże!

– Tak. Da mi stryjaszek słowo?

– Ależ oczywiście – roześmiał się

– Kiedy ja zupełnie poważnie…

– I ja poważnie

– No to dobrze. Tu chodzi o dziadusia…

– Co? – poderwał się Cyprian i teraz już rzeczywiście spoważniał.

– Ale mnie stryjaszek nie zdradzi? – upewniała się. – Bo ja mamusi tego nie powiedziałam ani babci… Tak dziaduś kazał.

– Dziaduś?… Kazał?… Kiedy?

– Wczoraj.

– Cóż ty,Zońka, pleciesz! Przecież dziaduś chory, sparaliżowany, nie może ani się ruszać, ani mówić.

– Właśnie. Dziaduś już może się ruszać i mówić, tylko udaje, że nie może…

– Co ty wygadujesz! – krzyknął. – To nie może być! Skąd wiesz?

– Cicho stryjaszku, bo jeszcze posłyszy, jest przecież w trzecim pokoju.

Teraz dopiero, w przestraszonych oczach Zońki, znalazł Cyprian dowód prawdy na rzecz, która w pierwszej chwili wydała mu się niemożliwością. Chwycił, małą za rączkę.

– Mów, co wiesz! Prędzej!

– Zaraz, stryjaszku. Mnie wczoraj tak jak dzisiaj zostawili w domu, bo się przeziębiłam. Bardzo mi było nudno. A w dziadusia pokoju jest szafa z książkami i jest tam jedna książka, którą bardzo lubię czytać, choć czytałam już dużo razy. To nawet stryjaszka książka. Dostał ją stryjaszek na imieniny od babci, jak był mały. Nazywa się Mały Lord. O takim chłopcu, co był w Amery…

– Wiem, wiem – przerwał Cyprian niecierpliwie. – Mów, jak było z dziadusiem.

– A to było tak, że cichutko otworzyłam klamkę, żeby dziadusia nie budzić, bo mógł przecież spać, i na paluszkach weszłam do pokoju. Patrzę się, że dziaduś nie leży na łóżku, ale siedzi… Jak mnie zobaczył, zaraz się położył z powrotem, ale już mnie nie mógł oszukać. Podbiegłam i zapytałam się: „to dziaduś może się już ruszać? już jest zdrów?” Nic mi nie odpowiedział, dopiero jak go zaczęłam całować, szepnął mi na uszko: „tak, wnusia, już dziaduś zdrowszy, tylko ani słowa o tym babci i mamusi”.

– Jesteś pewna, że mówił? Nie zdawało ci się?

– Ależ stryjaszku! Rozmawialiśmy przecież długi czas. Wytłumaczył mi dziaduś, że dlatego nie trzeba nic mówić babci i mamusi, bo chce im zrobić niespodziankę i jak już będzie zupełnie ale to zupełnie zdrów, odrazu wyjść z łóżka. Na babci imieniny taki chce zrobić prezent. Więc ja nic nie powiedziałam babci, a mamusi także nie powiedziałam, bo mamusia do sekretów jest niebardzo. Wygadałaby się jeszcze i cała niespodzianka dziadusia na nic. Ale stryjaszkowi można powiedzieć, bo stryjaszek nie jest papla.

Spadło to wszystko na Cypriana tak nagle, że myśli nie mógł zebrać. Więc jest już prawie zdrów i tylko udaje! Ale dlaczego? Historyjka z niespodzianką imieninową dobra jest dla Zońki. Co naprawdę kryje się w rzeczy?

– A czy o mnie nic nie mówił? – zapytał gwałtownie Zońkę.

– Nie, nic nie mówił. Ale ja mu powiedziałam…

– Coś powiedziała?

– Spytałam się, czy wie, że stryjaszek przyjechał.

– A on co na to?

– Nic. Wcale mi nie odpowiedział.

– Nie zdziwił się?

– Nie. Przecież jeśli tylko udaje, że jest chory, to musiał już posłyszeć o przyjeździe stryjaszka…

– Tak, oczywiście, masz rację…

– Więc jak dziaduś nic mi nie odpowiedział, to ja sama zaczęłam opowiadać o stryjaszku.

– Co?

– Wszystko, że się razem bawimy, że stryjaszek umie wytłumaczyć każdą rzecz, że nauczył, mnie gry w wojnę babek i że… bardzo kocham stryjaszka, tak samo pewnie, jak dziaduś kocha.

– Tak powiedziałaś? A dziaduś?

– Znowu nic. Bo dziaduś tak czasem potrafi nic nie odpowiadać. Zamyśla się.

– I nie zakazywał ci mnie powtarzać tego wszystkiego?

– Owszem, bardzo surowo zakazywał. Bał się, żeby stryjaszek nie zdradził go przed babcią i nie zepsuł niespodzianki. Dawno już stryjaszka nie widział i nie wie, jaki stryjaszek jest. Ale ja wiem, że stryjaszek potrafi dotrzymać tajemnicy, więc choć mi zakazywał, opowiedziałam. To tak ciężko nie móc nikomu opowiedzieć takiej ważnej tajemnicy. Dziaduś przecież wyzdrowiał

– I już ma się zupełnie dobrze?

– Tak zupełnie to nie. Mówił mi, że jeszcze lewa ręka i lewa noga są sztywne. Ale może już siadać i rozmawiać. Za kilka dni będzie z pewnością całkiem zdrów.

Miał jeszcze Cyprian tysiąc pytań, ale zjawiła się niespodzianie Helenka, więc Zońka położyła paluszek na ustach. Cyprian przyłożył się do roboty sklejania papieru nutowego, udając bardzo zajętego. W głowie miał szum, czuł pulsowanie krwi w skroniach. Jaki ojciec może mieć cel w dalszym symulowaniu choroby? Co to znaczy? Czuł Cyprian, że jego osoba musi tu chyba wchodzić w grę, ale nic nie rozumiał.

Helenka była jakaś niespokojna i niesłychanie serdeczna dla Cypriana. Zaofiarowała się odrazu z pomocą w sklejaniu papieru nutowego, zdradzała wielkie zainteresowanie zamiarami kompozytorskimi szwagra. Pod pierwszym pozorem wyprawiła Zońkę do drugiego pokoju. Zanim jeszcze otworzyła usta, Cyprian wiedział doskonale, że będzie się tłumaczyć ze spotkania w lesie. Nic go nie obchodziło w tej chwili. Odkrycie Zońki, o którym się dopiero co dowiedział, przesłaniało wszystko. Ojciec, o którego obecności w Łutowszczyźnie prawie zapomniał, którego uważał za sparaliżowanego – zdrowy! Lada moment może nastąpić pierwsze ich zetknięcie od czasu wygnania Cypriana z domu… Jak to wypadnie, jak się ułoży? Czy…?

– Spotkałam dziś przypadkiem w lesie – przerwała mu myśl Helenka – pana Olgierda Sągajłłę. Właśnie wybierał się do nas z wizytą, ale że mama w polu, więc pewnie przyjdzie pod wieczór drugi raz… To ten oficer, z którym mnie widziałeś.Jest na urlopie. Myślałam, że go znasz z dawnych czasów.

– Może być… Ale nie pamiętam. Jak on się nazywa?

–Sągajłło. Syn pana Witolda z Podworańców.

– Aha! Tego wąsala! Poznałem starego w autobusie, gdy jechałem. Przedtem nie znałem go. Nie przypominam sobie, by w dawniejszych czasach Sągajłłowie bywali u nas w domu. Nawet nazwisko słyszałem poraz pierwszy.

– Pan Olgierd bywał. A jego ojciec… Stryj go nie lubi. Ty wiesz, jaki stryj jest. Podworańce to mały folwarczek – a Niekłaniszki wielki majątek. Ale teraz już Niekłaniszki cudze, a Łutowszczyzna niewiele co lepsza od Podworańców.

– Nie rozumiem cię.

– Nie rozumiesz? –wybuchnęła. – Ja też nie rozumiem, co to może mieć do rzeczy. Ale stryj, a przedewszystkim stryjenka, uważają, że Sągajlłowie to nie towarzystwo. Szlachta zagrodowa – mówi się tu pogardliwie. A przecież i oni byli kiedyś bogaci, tylko zbiednieli. Olgierd… to jest pan Olgierd – poprawiła się i spiekła raka – opowiadał mi przecież. Zresztą jest oficerem, a że jego siostry same kartofle kopią…

Z trudnością Cyprian podążał za myślą Helenki. Tak był zajęty czym innym… Więc tylko wybąkał na odczepne:

– Naturalnie… naturalnie…

– Wiedziałam, że ty będziesz mojego zdania! – uradowała się. – On tu dziś przyjdzie. Nie przyjmiesz go zimno, tak jak go zawsze stryjenka przyjmuje?

– Oczywiście… oczywiście…

– Dziękuję ci, bardzo dziękuję. I jeszcze jedno. Z tych wszystkich powodów… nie mów stryjence… żeś nas dzisiaj spotkał razem w lesie… a ja za to stryjence nie powiem, co wiem o tobie – dokończyła szybko.

W pierwszej chwili Cyprian nie zrozumiał. Co to ma znaczyć? Co ona ma na myśli?

– Więc umowa zawarta? – zapytała z porozumiewawczym mrugnięciem.

– Jaka umowa? – zaniepokoił się.

– Zupełnie prosta – uśmiechnęła się. Ty będziesz milczał i ja też.

– O czym?

– Nie udawaj. Wiesz doskonale.

Zrozumiał i ogarnęła go wściekłość. Próba szantażu? Takaś ty? I skąd się mogła dowiedzieć? Szpiegowała go? A może nic nie wie na pewno i tylko bada go? Prawie krzyknął:

– Nic nie wiem i nie mam do ukrywania!

Poniosło go. Poco mu proponowała jakiś układ? Przecież i tak byłby nic matce nie mówił. Co go może obchodzić, z kim Helenka spotyka się w lesie. A niech sobie! Ale za nic przecież nie może dopuścić, żeby…

– Nic nie mam do ukrywania! – powtórzył jeszcze zapalczywiej. – Rozumiesz?

Pobladła i przymrużyła oczy.

–Taaak? – spytała przeciągle. – A nocne wyprawy do Niekłaniszek?

Cyprian zadrżał. Więc jednak wie. Tymbardziej pasja go porwała.

– To moja sprawa! – huknął.

– Och, oczywiście, że twoja – mówiła drwiąco. – Ale przypuszczam, że stryjence nie zrobiłaby specjalnej przyjemności wiadomość, że jej syn…

– A idź powiedzieć choćby zaraz! – uniósł się. – I nie licz na mnie jako na wspólnika w twoich sekretach!

– Dobrze – podniosła się. – A kto będzie żałował, zobaczymy.

– Zobaczymy.

Wyszła szybko z pokoju i trzasnęła drzwiami, aż zadrżały w oknach szyby.

Został Cyprian sam. Dygotało w nim wszystko. Taka historia! Coś niesłychanego! Żmija. Ale… może jednak zbyt się uniósł. Teraz już będzie wojna. I to w takim momencie, gdy właśnie ojciec… Psiakrew! Trzeba było raczej politykować. Nie! Przyjąć układ znaczyło zdać się na łaskę i niełaskę. Nie można było. To poprostu upokarzające – tłumaczył się przed sobą. Zresztą stało się. Co będzie, to będzie.

Do obiadu nie mógł sobie znaleźć miejsca, a przy obiedzie nałożył sobie tresurą woli maskę zupełnej swobody na twarz. Niechno Helena nie przypuszcza, że jest niespokojny! I ona panowała nad sobą doskonale. Dowcipkowała, śmiała się, z ożywieniem rozmawiała z Zońką.

Matka spóźniła się do obiadu. Wróciła z pola znużona i wyczerpana.

– Że też tak się przemęczasz, mamusiu – zatroszczył się Cyprian. – Czy to naprawdę konieczne cały dzień doglądać pracy?

– Dwa razy tak długo trwałoby, żebym im nie stała nad karkiem. Ale Bogu chwała, zwieziemy dziś już ostatni wóz. Będę mogła parę dni odpocząć.

– Popołudniu nie idzie już stryjenka w pole? – zapytała Helenka.

– Nie. Ale dlaczego pytasz?

– Bo przyjedzie tu z wizytą pan Olgierd Sągajjło–powiedziała to jakoś wyzywająco, patrząc staruszce w oczy.

– Zapowiedział się?

– Tak. Spotkałam go przypadkiem dziś rano.

Cyprian drgnął. Aha! Zaczyna się Helenka asekurować – przeszło mu przez głowę. Matka nic nie odpowiedziała, ale zaraz po obiedzie zaczęła się skarżyć na ból głowy i znikła w swoim pokoju. Cyprian poszedł za nią.

– Co ci jest, mamusiu?

– Nic, nie. Głupstwo. Do wieczora przejdzie. Ale z tą Helenką to już naprawdę trudno wytrzymać…

– A cóż takiego się stało?

– Nie słyszałaś przy obiedzie? Znów tego urwipołcia sprowadza do naszego domu.

–Sągajłłę?

– Tak.

– Czy można mu co zarzucić?

– Jemu nic, chyba tyle, że smarkacz. W tym roku skończył szkołę oficerską. Ale jej można mieć za złe, te chłopakowi się narzuca, włóczy się z nim po lasach, kompromituje siebie i nas… Ona myśli, że ja nic nie wiem. Na wsi takie rzeczy się nie ukryją. Cała służba gada o tym… Ten ją widział z nim tam, ów ją widział ówdzie…

Pomyślał Cyprian, że niepotrzebnie Helenka prosiła go o sekret. Ale zarazem zaniepokoił się słowami matki, że na wsi nic się nie ukryje? Spojrzał spod oka w twarz matczyną. E, chyba nie.

– Jej się ubzdurało – mówiła matka – że my z jakąś specjalną niechęcią odnosimy się do Sągajłły dlatego, że jest synem szlachcica zagrodowego. A niechby był nawet synem chłopa, choć oczywiście wolałbym, żeby był z obywatelskiej rodziny. Poprostu dość mam wogóle jej fatygantów. Co rok inny i za każdym razem jest pewne, że będzie się z nią żenić. Dwa lata temu sprowadziła nam do domu jakiegoś instruktora rolnego z Warszawy, który tu był przez lato. Po dwóch tygodniach obwieściła, że są zaręczeni, i roztrąbiła to po całej okolicy.Jakich już projektów nie robiła! No i okazało się, że ten instruktor jest skończony żulik[12], ma w Warszawie żonę i dzieci i dla rozrywki zabawił się przez lato w narzeczeństwo…

– Ładna historia.

– A nie jedyna wcale. Ojciec mało się nie rozchorował z irytacji, gdy to wyszło na jaw. Przyjmowaliśmy go przecież, ludzie go u nas widzieli w charakterze narzeczonego Helenki. Więc teraz już mamy dosyć. Z tym Sągajłłą zaczęło się tej zimy. Chłopak młodszy od niej o dziesięć prawie lat. Wstyd poprostu. Cała okolica śmieje się z Helenki, a on bufonuje – pochlebia mu flirt z wdówką. Co ona sobie wyobraża, nie mam pojęcia, ale niech mnie w to wszystko nie miesza! Nie mówię już, że powinna pamiętać o swych obowiązkach wobec Zońki i nazwiska, które nosi…

Przemyśliwał Cyprian,jakby tu, korzystając z żalów matki do Helenki, sparaliżować spodziewany atak szwagierki. Nic mu nie przychodziło do głowy. Uprzedzać jeszcze gorzej. Niech już zostanie tak, jak jest… Wszystko jedno… Przechodząc przez pusty jadalny pokój przystanął przed drzwiami pokoju ojca. Schylił się i zajrzał przez dziurkę od klucza. Ojciec leżał nieruchomo na łóżku. Obserwował go Cyprian kilka minut… Ani drgnął. Czyżby Zońka wymyśliła sobie bajeczkę? Nie, to chyba niemożliwe. Zbyt szczegółowo mu to opowiedziała. Ale pocóż wobec tego miałby ojciec udawać bezwładność, gdy jest sam? Nie mógł się przecież domyślać, że ktoś przez dziurkę od klucza…

Niczego nie dociekać, o wszystkim zapomnieć, wmówić w siebie, że nic nie zaszło, zamknąć oczy, stracić świadomość rzeczywistości, przestać istnieć…


[1]Karawika – spełniające rolę amuletu modlitwy do świętych, łączące tradycję chrześcijańską z pogańskimi wierzeniami. Tradycja wywodzi się od karawaki – charakterystycznego krzyża o dwóch poprzecznych, ułożonych centralnie ramionach, mającego chronić od zarazy i innych nieszczęść. Z kolei Aglais to forma imienia Aglaida, która to jest prawosławną świętą mająca dar odganiania biesów.

[2]Rojst (reg.) – miejsce bagniste, porośnięte mchem i krzakami.

[3]Nelly O’Briensir Joshuy Reynoldsa (1793–1792), jednego z najwybitniejszych portrecistów, od samego początku zachwycała nie tylko amatorów sztuki, ale i krytyków malarstwa i historyków sztuki.

[4]Wściec się – tu: zwarzyć się, skisnąć.

[5]Fontaź – fantazyjna kokarda noszona przez mężczyzn zamiast krawata na przełomie XIX i XX w.

[6]Niezwykle popularne powieści romansowe Heleny Mniszkówny (np. Trędowata (1909), Ordynat Michorowski (1910)) zyskały rozgłos jako symbole kiczu i grafomanii.

[7]Krwawka – u bydła: choroba objawiająca się m.in. krwawym moczem.

[8]Asonans – rym niedokładny, polegający na identyczności samych tylko samogłosek.

[9]Konsonans – rym niedokładny, polegający na współbrzmieniu spółgłosek.

[10]Solfeggio, solfeż – nauka czytania nut głosem.

[11]Załapany – zmieszany, zdezorientowany, zaskoczony, przyłapany na czymś.

[12]Żulik – tu: łobuz, oszust.

Autor: Redakcja IDMN