„Szerokie Dusze” – odc. 6. IDMN publikuje powieść Stanisława Piaseckiego

16 lipca 2021

12 czerwca 1941 r. w podwarszawskich Palmirach, w ramach akcji AB Niemcy rozstrzelali Stanisława Piaseckiego – redaktora związanego z obozem narodowym tygodnika kulturalnego „Prosto z Mostu”. Znany głównie ze swojej publicystyki politycznej i kulturalnej Piasecki próbował sił również na polu literackim. W związku z 80. rocznicą jego śmierci Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego rozpoczął publikację drukowanej w latach 1931-1932 powieści Piaseckiego „Szerokie Dusze”.

Co tydzień na stronie IDMN zamieszczany jest kolejny rozdział powieści.

***

ROZDZIAŁ VI

Nie przeszło. Przeciwnie. Coraz boleśniej wkręcało się Cyprianowi w mózg i porażało nerwy. Uczucie bezustannego niepokoju. Pewność, że zbliża się jakaś katastrofa, której zapobiec nie można. Zupełna bezradność i bezsilność. Zanik woli. I niezadowolenie z siebie.

Wygrzaną i wybieloną słońcem szosą wloką się furmanki, jedna za drugą. Skrzypią koła, obracają się szprychy, podnoszą się i opadają końskie kopyta.

Po co właściwie siedzi na tym słupku kilometrowym i rachuje błyski podków? Uspokaja go to? Nieprawda! Monotonny zgrzyt żelaznych obręczy kół po twardym, ubitym żwirze drogi trzeszczy mu w głowie i szorstką taśmą przesuwa się wzdłuż rdzenia.

Zerwał się i poszedł wąską miedzą w głąb pól. Wszystko jedno dokąd. Byle dalej od Łutowszczyzny. Może tam właśnie w tej chwili… Ale co? Czego się właściwie obawia? A choćby nawet? To i co? Ech!…

Czemu tym motylom tak wesoło? Biją skrzydełkami powietrze, podlatują w górę, opadają w dół, kręcą się w kółko jak szalone. Dwa razem. A teraz odbiły się od siebie. Znów zbliżyły się. Lecą obok.

Ten wczorajszy dzień… Naprzód Zońka ze swoim odkryciem co do ojca. To już samo wystarczy. Potem awantura z Helenką. Wie o Kryście i pewnie nie tylko ona. Każdej chwili może się dowiedzieć matka, a że dla Sągajłły nie bardzo był uprzejmy, Helenka milczeć nie będzie. Zamartwi się staruszka, a jeśli naprawdę z ojcem jest tak, jak mówi Zońka…

Jakie licho skusiło go całe dwie godziny podrwiwać sobie z Sągajłły? Oficer wydał mu się dosyć nawet sympatyczny, choć niewątpliwie pętakowaty. Prochu nie wymyśli, to wiadomo. Ale kompan z niego pewnie doskonały i wśród kolegów muszą go lubić. Niewypierzone to jeszcze, prawda. Jak się głupio czuł, gdy skombinował nareszcie po półtoragodzinnej wizycie, że niewyjście matki, oficjalnie uzasadnione bólem głowy, może mieć i inne przyczyny. I jak się peszył każdym słowem Cypriana!

Helenka była wściekła, to Cyprian widział doskonale. Podniecało go to do tym uszczypliwszych uwag. Zemści się, nie ulega wątpliwości. Ale jak? Nie wolno dawać jej sposobności. Wczoraj w nocy, pierwszy raz od szeregu dni, nie poszedł do Niekłaniszek. Oszukiwał sam siebie, że dlatego, by zabrać się do komponowania. Siadł nawet nad papierem nutowym i nagryzmolił kilka taktów. Wiedział doskonale, że komponowanie bez fortepianu, bez możności sprawdzenia uchem tego, co dźwięczy w myśli, diabła jest warte. Raczej właśnie powinien był pójść do Niekłaniszek i poprosić Krystę, żeby mu pozwoliła korzystać z instrumentu. To jedyna możliwość tu na wsi.

Trzeba przed sobą przyznać się szczerze. Bał się śledzących oczu Helenki. Pierwszy raz pomyślał o całej historii z Krystą na trzeźwo. Do czego to wszystko zmierzało? Dotychczas żył dniem. Dobrze mu było z nią i basta. Obecny nastrój to nie tylko upokarzający lęk. Także –jakieś zawstydzenie. Nie może się go pozbyć, ani rusz. Nie może rozgryźć jego istoty.

Nie jest przecież sztubakiem, ma prawo robić, co mu się podoba. Że Krysta z jego rodziną jest na bakier? On tak samo był z nimi pokłócony i tylko dzięki przypadkowi… No tak, ale już stało się. Mieszka w Łutowszczyźnie i to nakłada jakieś obowiązki. Złamał solidarność. Nie, jeszcze nie to… To jest bardziej skomplikowane.

Długo wałęsał się po polach, porając się z myślami. I coraz się czuł gorzej. Osad niezadowolenia z siebie gęstniał. Najlepiej byłoby wyjechać stąd jak najprędzej. Wyjechać? To znaczy uciec po prostu. Niech znaczy! Byle się wyplątać. A Krysta? Czy i ją chce stracić? Nie, nie, za nic! Więc…

Drożynką polną ktoś idzie naprzeciw. Kobieta, ale nie wiejska. W granatowym kostiumie. Niesie coś bardzo ciężkiego, walizkę chyba, bo aż się pochyliła na bok i co chwila przystaje. Marysia Jacuńska!

Podbiegł do niej.

– Co pani robi? Czy już w Kiemieliczach nie ma koni? Jakże można tak się męczyć!

Postawiła walizkę na ziemie. Chwiała się na nogach. Nie mogła złapać tchu, by odpowiedzieć. Usiadła wreszcie na walizce i nagle wybuchnęła płaczem.

– Ja już nie mam sił… nie mam sił… – powtarzała wśród szlochu.

– Panno Marysiu, na miłość boską, co się stało?!

Rozełkała się jeszcze głośniej i jeszcze rozpaczliwiej. Cyprian stał przerażony, nie wiedząc, co robić.

– Niech się pani uspokoi, błagam panią!

Płakała dalej, zanosiła się od płaczu, wciskając dłonie w oczy. Ujął ją delikatnie za rękę.

– Nie trzeba, panno Marysiu, nie trzeba…

Chwyciła jego rękę mocno, wpiła się w nią palcami i nie wypuszczała. Czuł, że drży cała. Uspokajała się powoli. Drugą, wolną ręką zaczęła wycierać łzy, ale jeszcze szlochała cicho. Puściła wreszcie dłoń Cypriana i zaczerwienionymi, spłakanymi oczyma spojrzała na niego.

– Już… – opanowywała się. – I bardzo przepraszam… że…

– Co się stało? – ponowił pytanie.

– Co się mogło stać najgorszego… Wujaszek Piotr… och, już nie wujaszek, tylko ten stary dziad… tak, nic dla niego nie mam prócz wstrętu… odważył się… odważył się…

– Oświadczył się pani?

– Tak…

– To było do przewidzenia. Sama pani się spodziewała przecież – uspokajał ją.

– Ale nie tak, jak on to zrobił… Gdybyż inaczej! Wytłumaczyłabym mu, że nie mogę być jego żoną, zostalibyśmy dalej w przyjaźni, choć oczywiście z Kiemielicz wyjechałabym. Ale on… ale on…

– Niech pani mówi! – wzburzył się Cyprian.

– Kiedy mi jakoś trudno… wstyd za niego… że mógł… Dziś rano czułam się niedobrze… trochę, zdaje się, miałam gorączki… poprosiłam, żeby mi śniadanie przyniesiono do łóżka. On przyszedł się dowiedzieć, jak się czuję. Siadł przy mnie, zaczął jakoś tak dziwnie patrzeć… Nie, nie! Po co mam opowiadać! To wszystko jedno.

– To nie jest wszystko jedno! – wpadł jej Cyprian twardo w słowa. – Chcę wiedzieć.

– Pan?

Popatrzyła mu w oczy i dostrzegła snadź w nich coś niepokojącego, bo szybko zaczęła mówić:

– Niech pan nie myśli tak! Nie! On… on… chciał mnie tylko… pocałować. Wyrwałam się. A on wtedy, że prosi, bym została jego żoną. Kazałam mu iść precz… Po co pan napierał, żebym to opowiadała? – krzyknęła nagle.– Po co? Ja nie chcę o tym mówić, nie chcę o tym myśleć! Chcę tylko jak najprędzej znaleźć się daleko stąd!

– Nie dał pani koni, gdy pani chciała potem wyjechać?

– Nie prosiłam. Nie chciałam go widzieć więcej. Ani żeby mnie przepraszał, ani żeby mnie zatrzymywał… Spakowałam się i uciekłam przez okno w ogród, a potem przez pola. Nie myślałam, że będzie tak ciężko… Uszłam zaledwie kilka kilometrów, a do miasteczka jeszcze szmat drogi… A ja dziś chcę jechać do Wilna… Najbliższym autobusem. Opatrzność czuwała nade mną, że pana spotkałam. Bo pan mi pomoże, prawda?

– Ależ, oczywiście.

– No to chodźmy. Mamy zaledwie dwie godziny.

Zerwała się, ale ledwie stanęła na nogach, zachwiała się. Podskoczył Cyprian, żeby ją podtrzymać. Zasłoniła dłonią oczy.

– Chwileczkę… O, już mi lepiej. Idziemy.

– Nic podobnego – zaoponował Cyprian. – Pani jest przecież chora! Sprowadzę z Łutowszczyzny konie. Pola zżęte, przejadą tutaj. Niech pani usiądzie i poczeka.

– Nie chcę! Nie! Dziękuję panu bardzo. Umyślnie poszłam polami. Na drodze może mnie dogonić wujaszek Piotr, jeśli tylko zobaczy, że uciekłam. Pójdziemy bardzo powolutku, ale tędy. Ja proszę!

Nie ustąpiła przed perswazją. Wymógł ma niej tyle, że się oparła na jego ramieniu i tak poszli. Zziajał się Cyprian potężnie. W jednej ręce ciężar walizki, z drugiej strony Marysia, opierająca się coraz mocniej i coraz bezwładniej. Na ciągłe jej pytania odpowiadał bohatersko, że mu lekko, ale był szczęśliwy, gdy po jakimś czasie, kiedy weszli w lasek, zaproponowała wypoczynek.

– Tak mi przykro, tak mi przykro – zaczęła – że panu czas zabieram… Pan pewnie zajęty, a ja przeszkodziłam…

– Zajęty?… Tu na wsi? Włóczyłem się bez celu po polach.

– Naprawdę bez celu? Bo może pan umówił się z kimś i – przeze mnie…

– Skąd też. Z kim mógłbym się umówić!

– Bo ja wiem… Tak mi się zdawało. Może… z panią Krystyną Wallenburgową…

Poderwał się. Co ma znaczyć to pytanie?

– Dlaczego pani właśnie jej nazwisko wymieniła? – zawołał surowo.

– Nie wiem sama… – przestraszyła się. – Tak jakoś…

– Niech się pani nie cofa! – uniósł się.

– A więc dobrze… Skłamałam. Niepotrzebnie skłamałam. A jeśli pan chce wiedzieć, to dlatego, że wszyscy mówią…

– Co mówią?

– Że pan… że pan… z Wallenburgową…

– Kto to mówi?

– W Kiemieliczach mówiło się o tym powszechnie.

– Ach! – wykrzyknął.

– Może nieprawda? – zapytała cichutko.

– Nieprawda! – palnął bez namysłu. Sam nie wiedział, czemu się wypierał. Był oszołomiony niespodziewanym odkryciem, że to, co uważał za najdokładniej zakonspirowane, jest na ustach wszystkich. Skąd i którędy szły te wieści?

– Och, to bardzo się cieszę! – zawołała.

– Czemu się pani cieszy? – krzyknął, nie panując nad sobą. – Cóż tu jest za powód do radości?

– Przepraszam… – powiedziała pokornie. – źle się wyraziłam…

– To ja przepraszam – zmitygował się.

Zamilkli.

– Ja naprawdę nie chciałam pana urazić – podjęła po chwili. – I nawet nigdy zupełnie nie wierzyłam, żeby pan mógł… Dobrze, że się wyjaśniło. Bo nawet bałam się o pana…

– Pani o mnie?

– Dlatego tylko, że pan był dla mnie dobry – tłumaczyła szybko – i nie chciałam, żeby pana spotkała krzywda.

– Krzywda?

– Tak. Bo gdyby z Wallenburgową było tak, jak mówili… to… Ja nigdy o ludziach źle nie mówię. Ale to straszna kobieta. Tyle się o niej nasłuchałam! Zawsze, w każdym wypadku, jest taka sama. Z początku słodka jak cukierek, a potem… Lepiej nie mówić.

– Chodźmy – podniósł się Cyprian.

Nie chciał i nie mógł prowadzić dalej na ten temat rozmowy.

Bocznymi drogami, częściowo na przełaj, doszli powoli do miasteczka. Na rynku wypadło im jeszcze na autobus czekać. Marysia denerwowała się szalenie możliwością pogoni Jacuńskiego, Cyprian zaś niepokoił się wewnętrzne, żeby przypadkiem nie zjawiła się Krysta. Mogła przecież mieć w miasteczku jakiś interes. Odetchnęli, gdy wreszcie, z głośnym hurkotem, ogromne aucisko zajechało na przystanek. Już było zapełnione. Cyprian z trudem wywojował miejsce dla Marysi i dopilnował ulokowania walizki na dachu autobusu.

Pożegnali się serdecznie. Marysia prosiła, by ją w Wilnie odwiedził, gdy będzie przejeżdżał do Warszawy. Przyrzekł i zapisał adres. Musiał się także zobowiązać, że nikomu tego adresu nie poda. Bała się Marysia, by jej Jacuński nie odnalazł. Z dawnego swego mieszkania miała się przenieść do koleżanki.

Auto ruszyło. Długo Cyprian stał w miejscu, patrząc bezmyślnie w kierunku opadających kłębów pyłu. Co teraz robić ze sobą? W Łutowszczyźnie już po obiedzie. Pójść do Niekłaniszek? Ech, nie.

Na rynek zajechała galopem jakaś bryczka. Wysypało się z niej czterech młodych ludzi. Trzech cywilów i jeden oficer. Gdy się przybliżyli, Cyprian poznał Sągajłłę.

– Autobus już odjechał? – wołał Sągajłło z daleka.

– Przed chwilą właśnie.

– A, pan Rząśnicki – poznał Cypriana. – Naprawdę pojechał? Trzeba mieć pecha! Jutro rano muszę być w pułku – dodał tonem informacji – dowódca pies i trzy dni aresztu domowego murowane! Kiedy jedzie następny?

– Zdaje mi się, że o dziesiątej wieczorem.

– Ładny interes, chłopcy, co? – zwrócił się do swoich towarzyszy.

Przedstawił ich Cyprianowi. Mruczeli niezrozumiale pod nosem nazwiska i mocno ściskali mu rękę. Zalatywało od nich alkoholem, na nogach nie trzymali się zbyt pewnie.

Znał ich Cyprian z widzenia i słyszenia. Uroczysty blondyn, w wysokim, sztywnym kołnierzyku i czarnym ubraniu – to pomocnik aptekarza, zwany popularnie panem Zygmusiem… Drugi z nich, o wyglądzie miasteczkowego eleganta – włosy ulizane na lustro, bardzo zielony krawat w bardzo czerwone paski i jasne getry – to syn miejscowego weterynarza, pożeracz serc aptekarzówien, doktorówien i adwokatówien tudzież wodzirej wieczorków tańcujących na dochód czytelni ludowej. Trzeci, zawadiacki, muskularny dryblas, o grubych, jakby w drzewie ciosanych rysach twarzy – to znów tak zwany Jurka, syn starego Szarkiewicza, głośny w okolicy z tego, że wygnał z domu ojca i siostrę, zagarnąwszy w wyłączne władanie rodzinny folwarczek.

Przed kilku dniami spotkał Cyprian w miasteczku Szarkiewicza ojca, który z konieczności wziął posadkę w kooperatywie rolniczej. Staruszek skarżył się, że mu ciężko już pracować.

– Czemuż pan nie dochodzi swych praw? – zdumiał się Cyprian. – Przecież folwark jest pana, można uzyskać wyrok sądowy i po prostu wyeksmitować syna.

Staruszek spuścił oczy.

– Tak, wiem. Ale jakoś mi Jurki żal… To przecież jednak… mój syn.

– Ale jemu nie było żal ojca wygnać!

Nic na to nie umiał stary odpowiedzieć.

Teraz, gdy Cyprian patrzył na syna, znalazł w jego twarzy potwierdzenie swych słów. Tak, to musi być człowiek, który nie zna hamulców.

– Olgierdowi – wskazał Szarkiewicz ręką na Sągajłłę– urlop dziś kończy się. Tak ot i wyprawiliśmy jemu pożegnanie u mnie.

– A widać, widać – mruknął Cyprian.

– Uważaj, Jurka! – bełkotał Sągajłło. – Pan muzyk z Łutowszczyzny ostry ma język.

Doświadczyłem wczoraj na sobie.

Powiedział to bez złości, dobrodusznie raczej.

– Nie bój się, nie zje nas! – grzmiał Szarkiewicz. – Że podhumorzyliśmy się, to i co? Myślisz, że i on lepiej by trzymał się, gdyby tyle wypił? Możemy popróbować. Bo chyba przyjdzie się u Chackiela poprawić jeszcze. Co tu robić do dziesiątej wieczorem? A pan – zwrócił się do Cypriana – nie pogardzi naszą kompanią?

Wymawiał się Cyprian, jak mógł, ale napierali na niego tak silnie, że wreszcie ustąpił. Z pijanymi nie ma dyskusji. A zresztą… nie bardzo mu się chciało wracać do Łutowszczyzny.

Knajpa Chackiela mieściła się w rogu rynku. W pierwszej, zadymionej machorką izdebce z szynkwasem, siedziało kilku chłopów, perorujących głośno. Na dźwięk ostróg ułańskich Sągajłły uciszyli się. Wybiegł zaraz właściciel, stary, brodaty Żyd i zaczął zapraszać do drugiego pokoju, przeznaczonego dla lepszych gości. Przykrył stół obrusem czystości więcej niż podejrzanej i dopytywał się o dyspozycje.

Oczywiście – wódka. Zakąski jakie były: śledzie, kiełbasa, ogórki. Sklął Szarkiewicz od ostatnich Żyda, gdy na stole znalazły się kieliszki.

– To dla panien dobre! Dawaj szklanki.

Jednym uderzeniem dłoni w spód butelki wypchnął korek, aż wódka trysnęła i zaczął napełniać szklanki.

– Po ułańsku, panowie, po ułańsku! – krzyknął Sągajłło, podnosząc szklankę do ust.

– Nie pusz się! – skarcił go Szarkiewicz. – Wielka mi rzecz, żeś porucznika dostał. Wachmistrz jestem od Dąbrowskiego, rozumiesz? Wojenny wachmistrz! Mnie tu komenderować! A pan jaką szarżę ma? – zwrócił się do Cypriana.

– Porucznik ułanów krechowieckich, też wojenny.

– Patrzcie się! – ucieszył się Szarkiewicz. – Tośmy w kompanii. Tych tam dwóch cywilów na przyprzążkę. Zdrowie!

Wypili duszkiem. „Cywile” gorliwiej od Sągajłły i Szarkiewicza, by się pokazać, Cyprian ze strachem – dawno nie pił w takim tempie. Głodny był, bez obiadu, więc go zamroczyło od razu. Ale po jakimś czasie, przekąsiwszy, przyszedł do siebie. Zaczęły się wspominki wojenne i od razu prysły lody. Bitwy, w których, nie wiedząc o sobie, wspólny brali udział, miejscowości, w których kwaterowali różnymi czasami. Już ten Szarkiewicz nie był dla Cypriana ani obcy, ani gałgan, który wygnał ojca, ale kolega z wojny, towarzysz broni. Szła pijatyka na umór. Cyprian nie zostawał w tyle. Zapijał robaka. Gwar się czynił przy stole coraz hałaśliwszy i coraz bezładniejszy. Pomocnik aptekarza opowiadał pieprzne, rosyjskie kawały o Ormiaszkach. Szarkiewicz nucił coś półgłośno, aż wreszcie rozdarł się na całe gardło:

– Hej, pieśń maja, pieśń wesołaja, bul-bul-bul butełoczkakazionnowo wina-a-a-a!…[1]

Podchwycili – i poszła jedna rosyjska piosenka za drugą. Sągajjło popisywał się pamięcią wszystkich zwrotek alfabetu „Ałławerdy”[2]. Ledwie zamilkł, zaintonował SzarkiewiczWiera, cudnaja, maja… Pomyślał Cyprian, że gdyby było w pokoju lustro, to już któryś z nich grzmotnąłby w nie krzesłem.

Nagle otworzyły się drzwi i wpadł w czapce na głowie czerwony, zadyszany pan Piotr Jacuński.

– Jest tu Cyprian? – wołał od proga. Cyprian podniósł się od stołu. Wstyd mu było, że pan Piotr w takiej go zastał kompanii, i nie rozumiał, jakim sposobem go tu odnalazł. Zaświtało mu wreszcie w głowie: to o Marysię chodzi.

– Może pan z nami pozwoli? – zerwał się Szarkiewicz i skłonił się panu Piotrowi.

Jacuński dotknął palcami czapki, niedbale, lekceważąco.

– Dziękuję. Mam tylko interes do Cypriana Rząśnickiego. Nie będę panom przeszkadzał. Prędzej, Cypruś! – denerwował się.

Ujął go pod rękę i wyprowadził na powietrze. Mrok już był.

– Gdzie jest Marysia? – zapytał gwałtownie, bez żadnego wstępu.

– Teraz już pewnie w Wilnie – odpowiedział Cyprian prawie automatycznie.

– Ach, więc prawda! Bo mówiły mi Żydy w miasteczku, żeś ją odprowadzał do autobusu. Nie chciałem wierzyć. Czemu uciekła? Mów zaraz!

Chwycił Cypriana za klapy marynarki i trząsł nim w pasji. A i Cypriana wzięła złość. Wyrwał się i podniecony alkoholem zaczął krzyczeć:

– Sam pan wie czemu! Jak pan mógł tak z nią postąpić! Z dziewczyną, która była pod pana opieką! Jak wujaszka pana traktowała! A pan… a pan…

– Cicho, na miłość boską, cicho! – przerwał mu Jacuński, bo zaczęły się wokół nich gromadzić grupki bachorów żydowskich.

Odciągnął Cypriana na bok i już zupełnie innym tonem, prawie pokornie, zapytał:

– Mówiła ci?

– Mówiła.

– Ty wiesz, Cypruś, że źle nie chciałem i uczciwe miałem zamiary. Poniosło mnie. Wyć mi się chce, gdy sobie przypomnę. Jak mogłem, jak mogłem…

Opuścił głowę, aż wyrudziałe wąsiska zwiesiły się na marynarkę. Cierpiał. Zrobiło się Cyprianowi żal starego.

– Panie Piotrze…

– Ale nie przypuszczałem, że aż tak weźmie sobie to do serca… że ucieknie… piechotą… chora… Trzeba mi będzie zaraz jechać do Wilna, paść do nóg, przebłagać, wytłumaczyć…

– Nie wiem, czy ją pan odnajdzie. Coś mi wspominała, że zmieni mieszkanie… Jacuński podskoczył.

– Tobie wspominała! Naturalnie, że tobie! Ach, ja głupi, głupi, głupi!

– Panie Piotrze, co panu jest?

– Nie zawracaj głowy! Skąd ty się wziąłeś przy niej w ogóle? Dlaczego ty jeden widziałeś o jej ucieczce?

– Przypadkiem spotkałem ją, gdy szła przez pola

– Tere-fere! Nie dla mnie takie opowiadania. Teraz już wszystko jasne! Świtało mi dawno w głowie. Odkąd się tu zjawiłeś, zmieniła się dziewczyna dla mnie. Zakochała się w tobie, to i ja stałem się wtedy stary i wstrętny. Naturalnie. A tobie – cóż szkodziło! Choćby na dwa fronty.

– Jak pan śmie! – uniósł się Cyprian.

– Jak śmiem? Może zaprzeczysz?

– Zaprzeczę.

– To skłamiesz!

– Niech się pan liczy ze słowami!

– Dobry sobie! Koszulę w zębach nosiłeś, gdy ja już siwiałem. Będę się tam liczył. O, teraz rozumiem, dlaczego tak dopytywała się Marysia, czy to prawda, że ty z Krystą… A ja idiota robiłem niewyraźną minę, zamiast przestrzec przed tobą! Romans z Krystą, a na boczku flirt z dziewczyną, której nie wart jesteś trzewików zawiązać. Tfu!

Jedno uderzyło przede wszystkim Cypriana: wszyscy wiedzą o Kryście, wszyscy!

– Gdy cię zapoznałem z Krystą– huczał dalej bas Jacuńskiego– miałem całkiem co innego na widoku. Aleś ty się dał jej od razu koło palca owinąć. Aż wstyd. Ma ona swoje sposobiki, ma. Na ciebie wystarczyły. Machnąłem ręką. Rób co chcesz. Ale po co ci jeszcze Marysia była potrzebna? Dlatego, że się w tobie zakochała? Żeby nie przepuścić okazji?

– Nieprawda! Ani się we mnie zakochała, ani…

– Gadaj zdrów!

– A niech pan sobie myśli, co się panu żywnie podoba! – wściekł się Cyprian.

Obrócił się, zostawił Jacuńskiego samego i prawie biegł z powrotem do knajpy. Huczało mu w głowie. Znowu awantura. Tym razem niezasłużona. Jak się wiedzie, to się wiedzie. Może w jednym stary się nie mylił. Kto wie, czy Marysia… Zaczął analizować jej różne powiedzenia. Nigdy mu dotychczas na myśl nie przyszło. Ale to ona, a nie on. A teraz będzie miał w panu Piotrze wroga. Diabli mogą wziąć.

Wpadł do środka. W pierwszej izbie szynku zrobiło się przez ten czas tłoczno. Przeciskał się z trudem wśród grupy młodych Żydów, napierających na drzwi do drugiego pokoju, przed którymi stał właściciel knajpy z rozłożonymi rękoma i wykrzykiwał coś w żargonie, broniąc dostępu. Zobaczywszy Cypriana, stary Żyd zawołał po polsku:

– Mówiłem, że tam panowie siedzą. Możecie tu wypić.

Wściekły wrzask pokrył jego słowa. Cyprian spojrzał na czeredę. Wszyscy w czarnych koszulach, wywiniętych jak rubaszki na spodnie, przepasanych rzemieniami. Gęby nachalne, aroganckie, bezczelne. Ani w nich cienia zalęknienia, które Cyprian dobrze pamiętał z lat przedwojennych na twarzach anemicznych, chuderlawych wyrostków żydowskich. Ci i fizycznie prezentowali się lepiej.

– O co chodzi? – zwrócił się Cyprian do Chackiela.

– Uj, oni i starego słuchać już nie chcą. Prosto bolszewiki. Mówię i mówię, że tam panowie siedzą, a oni nic… Tam im się właśnie pić zachciało. Tu już im nie wystarcza…

Drzwi od drugiego pokoju otworzyły się i ukazał się w nich Sągajłło.

– Co tu za wrzaski?

– A mówiłem, że tam i pan oficer siedzi! – triumfalnie zawołał stary Chackiel.

Zza Sągajłły wysunął się Szarkiewicz, bardzo czerwony na twarzy.

– Wielki mi cymes oficjer! – wrzasnął któryś z żydków.

Szarkiewicz w jednej chwili zbladł i twarz uczyniła mu się straszna w grymasie wściekłości. Chwycił krzesło i grzmotnął nim z całych sił w gromadkę Żydów. Brzęk stłuczonego szkła zmieszał się z krzykiem. Sągajłło chwycił za drugie krzesło – i nagle zgasło światło.

Wpadł Cyprian w wir walki. Ktoś w ciemnościach jego uderzył, więc i on zaczął grzmocić na lewo i prawo. Wrzask mu tylko przeraźliwy dźwięczał w uszach, z którego wybijały się rozjuszone pokrzyki Szarkiewicza:

– A sukinsyny! A nasienie żydowskie! A gudłaje!

Kłębowisko ludzkie posuwało się ku drzwiom wyjściowym. Gdy wreszcie wytoczyli się na rynek, Cyprian dojrzał, że Żydzi uciekają, a Szarkiewicz goni ich wielkimi krokami. Dopadł wreszcie dwóch zmykających, chwycił ich za kołnierze i podniósł w górę, każdego jedną ręką, jakby nic nie ważyli. Trzepocząc mu się w dłoniach, zaczęli ryczeć na całe gardło:

–Pażaaar! Pażaaar!

– Zwołują straż ogniową – szepnął pomocnik aptekarza Cyprianowi. – Straż ogniowa składa się prawie z samych Żydów.

I Szarkiewicz jednym ruchem zdusił pod pachami obu wrzeszczących.

– Pożar? – krzyknął. – To go ugasimy!

Puścił się pędem ku pompie, stojącej na środku rynku, wlekąc obu jeńców. Sągajłło za nim. Dobiegli. Sągajłło wziął się do pompowania wody, a równocześnie Szarkiewicz przytrzymywał Żydów pod strumieniem. Wrzask podnieśli nieludzki.

Z domów przyrynkowych jęli się Żydzi wysypywać gromadnie, co widząc, Cyprian i jego towarzysze pośpieszyli czym prędzej ku pompie na pomoc. Sytuacja wytworzyła się groźna. Otoczyło ich mrowie głów – a Sągajłło i Szarkiewicz, zacietrzewieni, rozwściekleni, nie ustawali w aplikowaniu zimnego prysznica swym brańcom. Dopiero gdy tłum żydowski, gwałtujący wniebogłośnie, naparł tuż-tuż i wyciągnęło się ku nim kilkadziesiąt rąk, oprzytomnieli. Puścili obu Żydów, którzy, ociekając wodą, schronili się w ciżbę. Z tłumu padło kilka kamieni. Jeden z nich uderzył Cypriana w ramię.

Sągajłło dobył szabli i błysnął nią w powietrzu:

– Won Żydy, bo na kawałki posiekam!

Cofnęli się o kilka kroków, ale widać było, że tylko po to, by otoczyć pompę systematycznie i dokładniej. Szarkiewicz zdarł Sągajle z rapci[3] pochwę od szabli, przygotowując się do walki. Sągajłło stał groźnie ze wzniesioną klingą. Cyprian, pomocnik aptekarski i syn weterynarza pilnowali tyłów i w braku innej broni zaciskali pięści. Tłum żydowski powoli, niemal centymetr za centymetrem, zacieśniał obręcz. Nagle gdzieś z ostatnich szeregów podniosły się krzyki:

– Policja idzie! Policja!

W jednej chwili tłum prysł. Uciekali w popłochu jeden przez drugiego, a krzyk zrobił się jeszcze większy niż przedtem.

Środkiem rynku, ku pompie, biegło trzech policjantów z karabinami. Gdy dobiegli, otaczała już tylko Cypriana i towarzyszy mała grupa Żydów, jakichś kilkunastu co najzajadlejszych. Przepuścili policjantów i zaczęli gwałtować o aresztowanie „pogromszczyków”, wskazując przede wszystkim na Szarkiewicza i Sągajłłę. Najgłośniej stawiał się krępy, kudłaty żydek o spłaszczonej twarzy i wywiniętych, murzyńskich wargach. Chwycił przodownika policji za guzik i trzymał, wrzeszcząc co sił w płucach:

– Aresztować! W kajdany zakuć!

Tego już Szarkiewiczowi było snadź za dużo. Od kilku chwil próbował przekrzyczeć Żydów, by swoje racje wyłożyć policjantom, stojącym w bezradnym oszołomieniu. Jak się nie zamachnie, jak nie palnie kudłatego przez głowę pięścią! Żyd jęknął tylko i zwalił się na ziemię. Znów rozgorzała bójka.

Cyprian cofnął się z zamieszania. Miał dosyć. Towarzyszom pijatyki czuł się już niepotrzebny – jest policja, która da sobie chyba radę. Nie omylił się. Nim doszedł w mroku do końca rynku, wrzawa bójki zacichła. Sam chciał być jak najprędzej daleko stąd. Wściekły był na siebie, na nich, na Żydów. Po co to wszystko, po co? Ukoronowanie całego psiego dnia!

Szybkim krokiem, podbiegając chwilami, zdążał ku Łutowszczyźnie. W jednostajnym, cichym szumie drzew przydrożnych spokojniał w nim dygot nerwów. Wietrzały z głowy resztki oparów wódki. Myśl odzyskiwała jasność. Rozważał krótko i postanowił. Jutro rano, nie zwlekając ani chwili, wyjedzie. To wszystko razem nie ma najmniejszego sensu i splątało się tak, że i diabeł nie rozpląta. O pracy do konkursu tuw tych warunkach, nie może być mowy. Dość, dość tego! Przebałaganił długie tygodnie i trzeba się raz wyrwać.

A Krysta? To jedno go tu trzymało. Nic trzeba się oszukiwać, że mu nie będzie trudno rozstać się z nią. Bardzo trudno i bardzo ciężko. Będzie pisał muzykę do jej wiersza, więc cząstka jej będzie z nim… Ale to jest fikcja – rzeczywistość to kolor jej włosów, spojrzenie jej oczu, zapach jej ciała, ona cała wtedy, gdy należy do niego…

Trudno. Przecież nie na zawsze. Z Niekłaniszek do Warszawy daleko, ale zaledwie dzień drogi. Może przyjechać do niego. Wolna jest, nic jej nie wiąże. I nawet tak będzie lepiej. Bo tu w tym splątaniu rodzinnym to się staje nie do zniesienia. Zwłaszcza teraz, gdy się pokłócił z Helenką, gdy stracił jedynego sprzymierzeńca, pana Piotra, gdy lada chwila ojciec…

Prawda! To najważniejsze. Ojciec! Trzeba wyjeżdżać, zanim… Wszyscy wokół już wiedzą, gadają, plotkują… Jeśli, nie daj Boże… Nie, to byłoby okropne!

Okna domku w Łutowszczyźnie były już ciemne. Śpią wszyscy. Och, jak dobrze. Rozmawiać teraz z kimś, opowiadać co robił, usprawiedliwiać się… Brrr!

Skręcił na ścieżkę, wiodącą z traktu do ogrodu, i niemal zderzył się z Paulusiem, który nagle wyłonił się z ciemności i również zmierzał ku domowi. Furman zmieszał się i odskoczył.

–Pauluś! A ty gdzie po nocy się włóczysz? Do Brońci znowu chodził? – pogroził mu palcem.

Niefortunne amory Paulusia z Brońcią, kucharką aptekarza miasteczkowego, głośne były wśród służby i obiły się o uszy Cypriana. Baba kuta musiała być na cztery nogi. Ciągnęła z Paulusia każdy zarobiony grosz, wabiła go do siebie, że chłop głowę tracił i tylko się skarżył, że coś mu chyba zadała – ale trzymała go na dystans i o ożenku ani słuchać nie chciała.

Pauluś milczał, wyraźnie stropiony. Przyjrzał mu się Cyprian bliżej i ze zdumieniem spostrzegł, że chłop niesie siekierę i łopatę. Tam do licha! Nie jest to chyba rynsztunek odpowiedni do zalotów.

– Gdzieś był i coś robił? – huknął Cyprian groźnie.

Teraz Pauluś spłoszył się na dobre.

– Nic, pan, nic – wystękał i pędem puścił się do stajni.

Nieczysta sprawa. Trzeba będzie jutro matce powiedzieć. Z siekierą i łopatą, w nocy? Drzewo w lesie kradł czy co? Ale po co łopata? Ot i odkrycie. A wszyscy w domu uważają Paulusia za nieskazitelnie uczciwego.

Cicho, na palcach, żeby nikogo nie budzić, wsunął się Cyprian do swojego pokoju.

Od razu, żeby przypieczętować decyzje, wziął się do pakowania rzeczy. Pierwszy autobus odchodzi z miasteczka zdaje się o dziesiątej rano. Trzeba będzie wcześnie wstać i zaraz poprosić o konie. Że zdziwią się w domu, to zdziwią. Jaki im poda powód nagłego wyjazdu? Najlepiej telegram z Warszawy, wzywający go… ale po co? Coś się znajdzie. Odebrał telegram sam na poczcie, gdy był w miasteczku. Tak, to już załatwione. Da się zrobić.

A z Krystą? Wyjechać bez pożegnania, czy może jeszcze teraz zaraz wpaść do Niekłaniszek? I co jej powiedzieć? Nie, nie. To byłoby niebezpieczne. Lepiej już wysłać z drogi list. Gorący, zwariowany, z zaproszeniem do Warszawy. To jedyne wyjście.

Zaczął systematycznie układać w walizce bieliznę, ubranie, drobiazgi. To, co będzie jeszcze rano potrzebne, na wierzchu. Ale żeby się nie zawieruszyło, lepiej poskładać wszystko.

Co to? Szyba okna zadźwięczała jakby lekkim pukaniem. Przerwał pakowanie i nasłuchiwał. Głupie uczucie lęku odezwało się w nim głośnym biciem serca. Cisza.

Podszedł do okna. Za szybą ciemno, nie widać nic. Przesłyszał się czy co? Stał chwilę wpatrzony i wsłuchany. Pukanie nie powtórzyło się. Zawrócił do walizki. Ledwie znalazł się tyłem do okna – to samo głupie, a przejmujące do głębi uczucie, jakiś irracjonalny strach, że mu coś może skoczyć na plecy. „W tym domu straszy” – przypomniał sobie ni stąd ni zowąd słowa Helenki, z których śmiał się kiedyś. I teraz wie, że to nonsens, a jednak…

Stukanie odezwało się znowu. Głośno, wyraźnie. Jednym skokiem był przy oknie i otworzył je gwałtownie. Wychylił się. W promieniu światła, padającego z pokoju w ciemność nocy, nie ma nikogo.

Cofnął się, gdy nagle jakiś szelest, jakiś kształt ludzki, czyjeś ramiona obejmują go za szyję. W pocałunku poznał Krystę.

Wskoczyła przez parapet do pokoju przytuliła się do Cypriana, mocno, zaborczo.

– Całe dwa dni nie byłeś u mnie! Jak mogłeś! I ani słówkiem nie dałeś mi znać dlaczego, co się stało…

Był tak oszołomiony, że myśli zebrać nie mógł. Pierwsza, jaka zjawiła mu się w mózgu, kazała mu wyrwać się z objęć Krysty i biec ku drzwiom. Trzeba zamknąć na klucz!

– Zostaw! – powstrzymała go. – Nie chcę! Niech właśnie będą otwarte. Choć odrobinka tak zwanego niebezpieczeństwa.

– Ależ…

– No, powiedziałam przecież. Taki mam kaprys. A teraz mów, co się z tobą działo? Dlaczego nie przychodziłeś?

– Bo to… widzisz… ja… – bąkał.

– Nic nie widzę! – zirytowała się.

Cyprian milczał. Spojrzała na niego ostro i nagle zauważyła otwartą walizkę.

– A teraz widzę! – zawołała. – Co to ma znaczyć? Wyjeżdżasz? I chciałeś tak… bez pożegnania ze mną?

– Ależ skąd! – zaczął się bronić. – Miałem właśnie jutro rano być u ciebie…

– Cyprian! – krzyknęła w pasji. – To… ucieczka? Przede mną? I za co?

Krzyczała coraz głośniej. Podbiegł i chwycił ją za ręce.

– Błagam cię na wszystko, ciszej! – wskazał oczami na drzwi wiodące do mieszkania.

– A co mnie to obchodzi! Gwiżdżę sobie, rozumiesz, gwiżdżę na nich wszystkich! Będę właśnie krzyczeć, jak mi się tak spodoba.

Widział w jej twarzy, że spełni groźbę.

–Krysta, złota moja, Krysta– objął ramionami.

– Daj spokój – odtrąciła go. – Może byś wytłumaczył mi raz nareszcie, jak mam rozumieć…

– Dobrze, dobrze! – wpadł jej śpiesznie w słowo. – Już ostatnim razem, gdy byłem w Niekłaniszkach, miałem ci powiedzieć, tylko tak jakoś wyszło, że…

– Więc?

– Ale nie myśl, że chciałem uciekać przed tobą. Przeciwnie, chciałem cię prosić, żebyś pojechała do Warszawy ze mną albo przyjechała zaraz…

– Wykręt! Wiesz doskonale, że to niemożliwe. Sprawy z asekuracją gradową jeszcze nieskończone i nie wiadomo, na jak długo się zawleką. Nie przecz! Chciałeś uciec, tylko nie wiem dlaczego.

Zaczął jej opowiadać o liście Lutka Bonera, o konkursie imienia Gomółki, o tym, że już tylko kilka tygodni zostało, że ma pomysł, że wziął się już do pracy. Na dowód pokazał kilka zaczętych taktów partytury.

– Próbowałem tu pisać. Ale to niemożliwe, bez fortepianu pod ręką, bez zupełnego spokoju w domu. Muszę jechać do Warszawy.

– Dlatego tylko? – zawołała. – Och, Cyprian, Cyprian! Dzieciaku! Nie mogłeś do mnie się zwrócić? Przecież w Niekłaniszkach jest fortepian. Do twojej dyspozycji od rana do nocy. I spokój możesz mieć zupełny, z pewnością lepszy niż w zgiełkliwej Warszawie. Nie przyszło ci to na myśl?

– Owszem, ale widzisz, ty nie wiesz, co to znaczy brzdąkanie na fortepianie przy komponowaniu. Trudno z tym się komuś narzucać. Sam oszalałbym, gdyby ktoś inny mnie tym uraczył.

– I na to zaradzimy. A teraz rozpakuj się. Od razu. Przy mnie. Już!

Padło to jak rozkaz i Cyprian czuł, że opierać się byłoby niebezpiecznie. A zarazem wiedział, że fortepian w Niekłaniszkach wcale nie rozwiązuje sprawy. Raczej ją gmatwa. Nie mógł przecież Kryście opowiedzieć tego, co najistotniejsze: sytuacji w Łutowszczyźnie. Tych tematów nigdy nie poruszali ze sobą i nie mogli poruszać.

Wziął się do wykładania rzeczy z walizki do szafy. Na razie niech i tak będzie. Nie można się Kryście sprzeciwiać. Niechby tylko znowu zaczęła krzyczeć, niechby się ktoś w domu zbudził, a wtedy… Czuł się upokorzony tą sztubacką uległością, do jakiej go Krysta zmusiła, i nie widział żadnej rady. Jej oczy śledzące, czy wyjął z walizki wszystko, do ostatniego kawałka, stały mu się prawie nienawistne.

Wynagrodziła go hojnie, tak hojnie, jak nigdy dotąd.

Jak nigdy dotąd… To samo myślał onegdaj, w Niekłaniszkach. Pewny był, że dała ze siebie wszystko. A nie. Dzisiejsza noc to było coś znacznie więcej. Czy dlatego, że nerwy drgały nie tylko podnietą zmysłów, ale i ciągle obecną świadomością dzikiej, najdzikszej, jaką można sobie wyobrazić, sytuacji? Za ścianą, do której przytyka łóżko – pokój Helenki. Poprzez drzwi, gdy dobrze się wsłuchać, złowić się da uchem miarowy, chrapliwy oddech z przyległego do jadalni pokoju ojca. Obok, w sąsiednim pokoju śpi, a może czuwa matka…

Każdy trzask pękającego z suchości drzewa, każde skrzypnięcie jakichś niedomkniętych drzwi w mieszkaniu, poruszanych snadź przeciągiem – rozchodzi się Cyprianowi mrówkami po kościach. Im bardziej za oknami noc się przerzedza, im jaśniej robi się w pokoju, tym  bardziej niepokój rośnie i tym Krystaszaleńszymi gasi go pieszczotami. Świadomie. Bo ciągle drażni Cypriana przypomnieniem:

– Och, już trzeba iść.

I po chwili:

– Ale jeszcze zostanę.

Noc była już dawno, minął matowy świt, błysło na czubach drzew słońce. Na ścieżce pod domem słychać czyjeś kroki. To Cześka poszła doić krowy.

– Teraz to już naprawdę czas.

Zerwała się.

– Oprowadzę cię – podniósł się Cyprian.

– Nie trzeba. A pamiętaj: jutro, to znaczy chciałam powiedzieć dziś, czekam na ciebie ja i czeka fortepian. Która to godzina?

– Pół do piątej.

– Sześć godzin snu należy się nam, ale i wystarczy. Bądź w Niekłaniszkach o jedenastej, ostatecznie o dwunastej. Dobrze?

– Dobrze.

– Tylko, Cyprian, już bez kawałów. Żebym nie musiała tu przychodzić po ciebie – w biały dzień. A wiedz, że nie cofnęłabym się!

Otworzył okno. Poranne, zgiełkliwe świergotanie ptaków wdarło się do pokoju. Wyjrzał na ogród. Pusto.

– Można – skinął Kryście głową.

Jeszcze raz ustami w usta. Wyskoczyła i szybko przebiegła między drzewami ku drodze. Teraz dopiero Cyprian zobaczył, że o kilkadziesiąt kroków od domu stoi uwiązany ulubiony bułanek Krysty, Sułtan. Dosiadła go i spięła z miejsca w galop.

Patrzył na nią Cyprian z zazdrością. Sam czuł się jak po chorobie. Zwiotczałe mięśnie, głowa ciąży, krew boleśnie łupie w skroniach. Wszystkie plany przewrócone. Wzięła go po prostu w niewolę. Jeśli o dwunastej nie będzie w Niekłaniszkach, to ona przyjdzie tu. Groźba zupełnie wyraźna. I nie tylko groźba. Krysta potrafi ją wykonać, potrafi z pewnością. Więc trzeba zostać? A jeśliby wyjechać wcześniej, przed dwunastą? Nic to nie zmieni. Krysta i tak przyjdzie. Skandal wybuchnie niesamowity. A niech tam! Niech się dzieje co chce, gdy już jego tu nie będzie. Naturalnie! Trzeba jechać. Pierwszym autobusem. Uciekać po prostu. To wszystko razem gna na złamanie karku ku jakiejś katastrofie. Trzeba umknąć przed nią. Jedyna szansa.

Rzucił się do pakowania. Szło mu niesporo. Powieki opadają i bolą, jakby ktoś piasku pod nie nasypał. Znużenie obezwładnia sprawność ruchów.

Pół godzinki się przespać. Tylko pół godzinki.

Padł na łóżko.


[1] Kazionne wino (ros. dosł. państwowe, rządowe wino) – tak nazywano wódkę z monopolu państwowego w carskiej Rosji. Cytat pochodzi z Pieśni kadetów Nikołajewskiej Szkoły Kawalerii, śpiewanej również przez innych wojskowych armii carskiej.

[2] Ałławerda (Ałła-werdy, Allahberdy) – XIX-wieczna pieśń śpiewna na Kaukazie, pochodzenia ormiańskiego, traktowana przez tamtejszą ludność jako hymn państwowy. Wyraz „Ałławerda” składa się z dwóch elementów: „Allah” (Bóg) i „werdy” lub „berdy”, całość oznacza: „szczęść Boże”, „Boże dopomóż”, „Bóg z tobą”. K. Moczarski, Rozmowy z katem, Kraków 2008, s. 162–163.

[3] Rapcie – rzemienie lub taśmy podtrzymująca szablę u pasa.

Autor: Redakcja IDMN