„Szerokie Dusze” – odc. 7. IDMN publikuje powieść Stanisława Piaseckiego

23 lipca 2021

12 czerwca 1941 r. w podwarszawskich Palmirach, w ramach akcji AB Niemcy rozstrzelali Stanisława Piaseckiego – redaktora związanego z obozem narodowym tygodnika kulturalnego „Prosto z Mostu”. Znany głównie ze swojej publicystyki politycznej i kulturalnej Piasecki próbował sił również na polu literackim. W związku z 80. rocznicą jego śmierci Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego rozpoczął publikację drukowanej w latach 1931-1932 powieści Piaseckiego „Szerokie Dusze”.

Co tydzień na stronie IDMN zamieszczany jest kolejny rozdział powieści.

***

ROZDZIAŁ VII

Świadomość, że trzeba wstawać – i zupełna niemożność otworzenia oczu. Jeszcze kilka minut. Kilka minut nie gra przecież roli.

I w tejże samej chwili – znów sen. Mocny, a bardziej męczący niż bezsenność, bo rozdrgany czuwaniem boleśnie napiętej podświadomości. Nagły wstrząs wewnętrznego niepokoju rozwiera powieki. Rzut oka na zegarek. Tak, już wielki czas. Myśl szybko pracuje, coby to się dało urwać z codziennych pozycji mycia, golenia, ubierania. Pakowanie także da się skrócić. Więc jeszcze kwadrans można. Nic więcej, nie więcej.

Głowa głęboko wtula się w poduszki. Oczy zamykają się z rozkoszą zadowolenia. Sen mroczy myśli i owłada ciałem. Ale już zmęczona podświadomość nie pracuje tak sprawnie jak poprzednio. Ledwie pełga.

Gdy się Cyprian na dobre obudził i spojrzał na stolik przy łóżku, zmełł w zębach niedopowiedziane przekleństwo. Pół do jedenastej! Jednym susem wyskoczył z pościeli. Już nietylko o wyjeździe nie może być mowy, ale kto wie, czy zdąży na czas do Niekłaniszek. A musi przecież na czas zdążyć, bo inaczej Krysta…

To prawie nieprawdopodobne, jak szybko można się ubrać, gdy trzeba. W jadalnym pokoju nie ma na szczęście nikogo. Najgorsza byłaby teraz konieczność jakiejś rozmówki rodzinnej. I na ganku pusto. Raz-dwa, raz-dwa, po trzy schody na dół. Reks przywitania nie daruje.

– Grzeczny piesek, grzeczny – pogładził go po głowie.

–Cypruś! – posłyszał nagle głos matki.

Wysunęła się zza węgła domu i szła ku niemu. W oczach powaga i skupienie. Zanosi się na jakąś zasadniczą sprawę.

– A dzień dobry, mamusiu. Jak to dobrze, że cię widzę. Właśnie cię szukam, żeby opowiedzieć o odkryciu, jakie tej nocy zrobiłem co do Paulusia– próbował zagadać ją z punktu.

– Cóż takiego? – spytała obojętnie.

Opowiedział dokładnie, rozwlekle o nocnym spotkaniu, o siekierze i łopacie. Nie zrobiło to na matce żadnego wrażenia. Na niej, której podejrzliwość w stosunku do służby zawsze uważał Cyprian za przesadną.

– Pewnie za dnia nie skończył jakiejś roboty – powiedziała tylko.

– A ja sądzę, że w tym kryje się coś podejrzanego. Wartoby zbadać – podtrzymywał.

– Dobrze, dobrze. Spytam go potem. Ale chciałam z tobą o czym innym…

– Słucham, mamusiu –powiedział to głosem tak spokojnym, na jaki można się zdobyć tylko wówczas, gdy się chce ukryć szalony niepokój.

– Trudno mi odrazu– łamał się matce głos. – Chodź, przejdziemy do ogrodu, żeby nam tu ktoś nie przeszkodził.

Poszli w milczeniu. Widział Cyprian w każdym ruchu matki, że jest zdenerwowana nie mniej od niego.

– Bardzo, bardzo chciałabym – zaczęła – żebyś mnie zrozumiał tak, jak to jest pomyślane i powiedziane. Wprost boję się, że mógłbyś inaczej… Cypruś!

– Co, mamusiu?

– W oczy mi popatrz! O tak. Już dobrze. Więc przedewszystkim: wiem i zdaję sobie dokładnie sprawę, że ty już jesteś zupełnie dojrzały i dorosły człowiek. Sam decydujesz o sobie. Ja nie mam żadnych praw do ciebie, prócz praw serca. Tyle lat już o własnych siłach idziesz, poza nami! A pamiętasz, że nawet wtedy, gdy byłeś uczniem, gdyś na lato przyjeżdżał do nas – ja nigdy w niczym nie narzucałam ci swej woli. Tymbardziej teraz ani mi to w głowie. Wierzysz, Cypruś?

Ucałował jej ręce.

– Boże, Boże! Ile ja się nacierpiałam przez te długie lata, gdy o tobie wieści nie było, gdy nie mogłam cię zobaczyć, uścisnąć, przytulić. Mojego jedynego syna… Więc gdy teraz pomyślę, że cokolwiek mogłoby miedzy nami stanąć, zniszczyć największe szczęście moich starych lat, szczęście twego powrotu, to wolałabym nie mówić nic, zupełnie nic. A tak się składa – że muszę…

Opanowywała z trudem drżenie warg.

– Bo widzisz Cypruś, gdyby tu o mnie tylko chodziło, nie powiedziałabym ci słowa. Może mi i przykro czasem, ale to bez znaczenia. Rozumiem, że możesz robić, co chcesz, że to są twoje sprawy, twoje uczucia, twój wybór…

– O czym ty mówisz, mamusiu? – zapytał nieszczerze.

– Och, Cypruś! Czyż mam koniecznie sobie i tobie robić przykrość wymienianiem nazwiska, rozmazywaniem faktów? Poco? Rozumiemy się chyba dobrze bez wszelkich zbędnych objaśnień. Pozwól mi ich unikać!

– To Helenka mamie naplotkowała – wzburzył się.

– Dziecko, dziecko!… Czy sądzisz, że ja wogóle z Helenką rozmawiałabym o tym? Żebym jej pozwoliła o tym mówić? Ona sama doskonale wie i nawet nie ośmieliłaby się zaczynać… Ale czemu przypuszczasz, że jeśli doszło do Helenki, nie mogło dojść do mnie? A zresztą, żeby nawet nic ludzie nie gadali, jak gadają, to przecież mam oczy i widzę, mam uszy i słyszę, mam serce i czuję…

Schylił nisko głowę.

– Powtarzam, Cypruś, że tu nie o mnie chodzi. Nawet wyrzutów ci nie robię. Ale boję się, bardzo się boję, żeby… żeby – ojciec się nie dowiedział.

– Ojciec? Chory, sparaliżowany ojciec?

– No, tak… ale…

– Mamusiu – krzyknął. – Ty coś wiesz, czego mi nie mówisz otwarcie!

Był już teraz pewny, że Zońka prawdę powiedziała. Czy i matka o tym wie?

– Dobrze, Cypruś, nie będę ukrywać. Ojciec… nie jest taki chory, jak myślimy. Paraliż ustąpił prawie zupełnie.

– Skąd wiesz?

– Zupełnie przypadkiem… ale napewno.

– Więc dlaczego udaje? – poderwał się.

– Mogę się tylko domyślać… Udaje tak samo przed tobą, jak i przedemną. Ale o ile go znam… On chce, Cypruś, niewidziany obserwować ciebie i niesłyszany słyszeć o tobie, żeby wyrobić sobie zdanie, jak ma się odnieść do twego powrotu…

– Wstrętne! Wstrętne!

–Cypruś! Ty go tak surowo nie sądź! On już nie ten, co wtedy. A że nie może się tak odrazu oswoić z twoim powrotem, że chce sam przed sobą znaleźć argumenty, które mówiłyby za tobą, to zrozumiałe. Tyś chyba już zapomniał, z jakimi słowami wyjechałeś od nas, coś ojcu wtedy powiedział.

Pamiętał Cyprian doskonale. Gdy mu ojciec kazał studiować rolnictwo w Dublanach, a plany muzyczne wydrwił i ośmieszył, gdy go zwymyślał od smarkaczów i durniów – poniosła go wściekłość i krzyknął, ojcu prosto w twarz: „dla dogodzenia własnej ambicji i próżności, żebym był dalej kolegą tego wymoczka z Korniłowiec, który ma wyhaftowane mitry książęce nawet na chustkach do nosa, chce mi ojciec złamać życie! Ojciec jest tyran bez serca i głupi tyran!” Tak, to właśnie powiedział: „bez serca i głupi”… Ale ojciec powiedział mu przedtem znacznie więcej. I na końcu „precz!”

– Myślisz,Cypruś– ciągnęła matka – że nie gryzł się potem całymi dniami, choć po sobie tego nie pokazywał? Ale się także zawziął. O tobie nie wolno było wspomnieć nikomu z nas. I tak szły lata. Do mnie od czasu do czasu przenikały wieści o tobie. Wiedziałam, żeś był w wojsku, żeś się dosłużył szarfy porucznika. Aż raz przyjechał Jacuński z wiadomością, którą przeczytał w gazecie, że dostałeś Virtuti Militari. Ojciec krzyknął, że go to nic nie obchodzi, ale ilekroć potem zdarzyło mu się rozmawiać z jakimś wojskowym, zamęczał go wprost pytaniami o wszystkie szczegóły, związane z przyznawaniem orderu. Nikt chyba w Polsce nie zna statutu Virtuti równie dokładnie, jak ojciec. Dlaczego go to interesowało? Przecież tylko przez wzgląd na ciebie!

– Nie, mamusiu. Przez wzgląd na własną ambicję. Poprostu pochlebiało mu, że jego syn…

– Och, Cypruś, to nie są takie proste rzeczy. Nie można mieć ambicji w imieniu kogoś, kto nas nic nie obchodzi. A zresztą – jeśli się to w ojcu tylko z ambicji zaczęło, to później już było inaczej. Nie przyznawał się do tego, ale zawziętość na ciebie topniała. Wspominałam o tobie coraz częściej, ilekroć tylko była jakaś wiadomość okólną drogą, i ojciec nic wprawdzie nie odpowiadał, ale słuchał i nie fukał na mnie jak poprzednio.

– Bardzo to było łaskawe z jego strony.

– Poco ironizujesz? Ja w tym tonie rozmowy z tobą nie prowadzę. Choć może miałabym niejeden powód. Zdobądź się,Cypruś, na odrobinkę wyrozumiałości, bo inaczej nie dojdziemy do końca. Co ja to chciałam… Aha! Pytałeś, skąd wiem, że ojciec już zdrowszy, choć ciągle, gdy jest ktoś przy nim, leży bezwładnie. To było kilka dni temu. Siedziałam w jego pokoju i robiłam ten zielony szalik włóczkowy dla Zońki. Ojciec myślał, że go nie widzę, bo siedziałam tyłem. Ale całe łóżko, jak w lustrze, odbijało się w szybie okna. Ty wychodziłeś właśnie z domu. Było cię przez okno doskonale widać. I wtym samym oknie zobaczyłam, jak ojciec podnosi się na łóżku i patrzy za tobą. Ale jak patrzył, wierz mi,Cypruś, że to było spojrzenie kochającego ojca, który już wszystkich urazów zapomniał… Teraz musi jeszcze przewalczyć bezgraniczną ambicję, która mu nie pozwala przyznać się do odwrotu. Powiedział ci przecież wtedy, że… no tak… na zawsze… Szuka pretekstu. Tak ja sobie to wszystko tłumaczę…

Cyprian milczał.

– Niczego już więcej w życiu nie pragnę, tylko żeby się między wami jakoś ułożyło… Ofiarowałam się piechotą do Ostrej Bramy pójść, w podziękę Matce Boskiej… Ale teraz mnie lęk ogarnia, że może się stać coś bardzo złego. Gdyby ojciec dowiedział się, że ty… Myśleć wprost nie mogę o tym.

Zadrżała.

– Nijako mi było z tobą mówić… i byłabym nie mówiła, gdyby nie dzisiejsza noc. Cypruś! Pamiętaj o starym ojcu, pamiętaj; że każdy wstrząs może być dla niego katastrofą. Od niczego cię nie odwodzę, w nic nie chcę się mieszać. Jeśli już tak koniecznie musi być, jeśli w tym widzisz swoje szczęście, to o jedno tylko błagam: nie tutaj, ale już raczej tam!

Wskazała ręką na Niekłaniszki.

Zaparło Cyprianowi oddech uczucie dojmującego wstydu. Jak to matka powiedziała? „Gdyby nie dzisiejsza noc…” i potem: „nie tutaj, ale już raczej tam”. Wie wszystko. Musiała dziś w nocy słyszeć, jak… Ach, pod ziemię się zapaść!

– Nic mi,Cypruś, nie odpowiadaj – podniosła się z ławeczki – to niepotrzebne. Pomyśl tylko o tym. A teraz… śpieszyłeś się bodaj dokądś… na spacer pewnie… idź, dziecko, idź… nie chcę cię zatrzymywać.

Poszedł jak automat. Prosto, na trakt, potem drożynką przez brzeźniak, na przełaj sosnowym lasem, i dookoła stawu ku Niekłaniszkom. Całą drogę jedna i ta sama uporczywa myśl: żebyż choć matka była go skrzyczała, zrobiła wyrzut, uniosła się! Byłby uniósł się także, byłby także krzyczał i w krzyku utopił poczucie słuszności, jakie jej musiał przyznać. Pobiła go beznamiętnością skargi i tym, że tylko prosiła, nic nie nakazując. Pobiła go dobrocią wyrozumiałości, posuniętej do ostatecznych granic. Przecież na końcu sama kazała mu iść, choć doskonale wiedziała, dokąd pójdzie. Jakby się domyślała, czym Krysta zagroziła, gdyby nic przyszedł…

Zastał Wallenburgową w jej saloniku. Porządkowała meble.

– Jesteś! – zawołała radośnie. – Na sam czas zdążyłam.

Nie dopytywał, co zdążyła. Nic go to wszystko nie obchodziło.

– Cóżeś taki osowiały? Stało się co?

– Ech… nic…

– Naprawdę?

– Naprawdę – otrząsnął się i spojrzał przytomniej. – Coś tu jakby się zmieniło w tym pokoju.

– Zauważyłeś nareszcie!

– A, fortepianu niema.

– Przesunęłyśmy go z Urszulką do innego pokoju, żebyś miał zupełny spokój w pracy. Tak bodaj chciałeś?

– Tak… Tylko widzisz, Krystuś, bardzo mnie głowa boli i przyszedłem tylko po to, żeby ci powiedzieć, że dziś nie będę mógł pracować… Może jutro…

Podeszła do niego i spojrzała mu surowo w oczy.

– Cyprian! Ty sam właściwie nie wiesz, czego chcesz! Wczoraj dlatego miałeś zamiar wyjeżdżać, że nie ma warunków do pracy. Dziś, gdy te warunki są – głowa cię boli. Jutro inny pretekst znajdziesz. Już ja cię znam i po prostu wstyd mi za ciebie. Jakże można tak się rozklejać!

– Kiedy mnie rzeczywiście głowa boli.

– To zażyjesz proszek i przejdzie.

Przyniosła proszek i szklankę wody, przypilnowała, by zażył, i ujęła go pod rękę.

– Chodź!

Wyprowadziła go na korytarzyk. Minęli jedne drzwi i drugie. Przed trzecimi Krysta zatrzymała się. To były drzwi dawnego, sprzed lat, pokoju Cypriana.

– Tutaj.

Wzruszenie ogarnęło Cypriana. Jaka ona jednak dobra! Odgadła najskrytsze jego pragnienie. Pochylił się do jej rąk ustami.

– Dziękuję, Krystuś, dziękuję…

– Za co?

– Ty wiesz…

– Nic nie wiem i nic nie chcę wiedzieć!

Wyrwała mu się i uciekła. Wszedł Cyprian do środka. Otwarty bechstein stoi pod ścianą. Dwa foteliki, kanapka, stolik. Na stoliku papier nutowy, ołówki, kałamarz, pióro. Wszystko przygotowała, co trzeba, wszystko. Ale nie o to przecież chodzi…

Tak… Tu pod ścianą, gdzie teraz fortepian, stało jesionowe łóżko. Tam w kącie biureczko i półka na książki. Na drzwiach do sąsiedniego pokoju szafa. Oczywiście, nic z tego nie ma. Nie może być. A jednak jakoś przykro. I nawet tapeta inna, w pasy – a tamta była w różowe, secesyjne kwiaty. Tylko w kwadracie okna ten sam, stary, z pomarszczoną korą kasztan, co rośnie przed domem na podwórzu.

I na parapecie okna wycięte scyzorykiem, poczerniałe inicjały: M.W. W kształcie dwóch serc. Pierwsza miłość Cypriana. Był wtedy w piątej klasie. Marta… jakże jej było na nazwisko? Córka tego wąsatego nauczyciela historii. Przyjeżdżała co niedzielę z Warszawy do nich, do szkoły, odwiedzać swego ojca. Tak to było dawno, tak dawno…

Prócz tego inicjału nie zostało z tamtych czasów w pokoju nic, prawie nic. Chyba ten gwóźdź wysoko na ścianie. Wisiał na nim portret jakiegoś pradziadka, taki czarny, że nic na nim nie było widać, i dlatego z salonu wywędrował do pokoju Cypriana. Portretu, oczywiście, nie ma, jak wielu, wielu innych rzeczy. Gwóźdź został. Co jeszcze? Dziura po sęku w ramach drzwi, zalepiona ongiś przez Cypriana gałką razowego chleba. Gałka się wykruszyła, dziura została. I pod oknem, na podłodze, różowizna plamy po czerwonym atramencie. Cała butelka wylała się wtedy. Kiedy to było? W 1912, nie, chyba w 1910 roku.

Śmieszne drobiazgi. A jednak coś znaczą. Dziwnie wiele znaczą. Lepiej byłoby, gdyby wcale nie wchodził do tego pokoju. Do cudzego pokoju w cudzym domu, gdzie w każdym załomie myśl odnajduje coś bardzo własnego. Z łaski tu jest, tylko z łaski.

Aaa!…

Podbiegł do fortepianu. Zagłuszyć to w sobie, zagłuszyć choćby mechanicznie! Palce uderzają w klawiaturę wściekłemi akordami. Forte, fortissimo. Jaskrawie, coraz jaskrawiej, Żeby krzyczało. Żeby targało krzykiem powietrze na strzępy. O, prawie tak, ale jeszcze nie to. Teraz! Tak, tylko w drugim palcu lewej ręki trzeba c zmienić na cis. Nareszcie!

Uderzył raz, drugi, trzeci, coraz to zwielokrotniając siłę uderzenia – i nagle zastygł nad fortepianem. Zaraz, zaraz! – wsłuchiwał się w pogłos. Przecież to jest właśnie ten akord, którego onegdaj szukał, gdy zaczął pisać muzykę do wiersza Krysty. Ten akord, który czuł w sobie, ale którego nie mógł znaleźć i musiał zastąpić jakąś bladą namiastką. Powtórzył uderzenie. Tak, oczywiście! Przekształcił mu się akord w mózgu w dźwięk orkiestrowy. Blacha daje mu siłę, drzewo przejmuje ostrością, smyczki wypełniają soczystością.

Zanotował na papierze nutowym. To się samo rozwija dalej. Myśl nabrzmiała tworzywem dźwiękowym bierze kształt coraz wyraźniejszy. Kreślił pośpiesznie małe, czarne znaczki. Czasem cofał się w pracy, by jeszcze coś w partyturze dodać, wzmocnić, podcieniować właściwą barwą dźwiękową. Jak malarz, który odskoczywszy od płótna zobaczył, że tu i ówdzie potrzebne jest małe dociągnięcie pędzlem. Każda idea transponuje się błyskawicznie w wyraz muzyczny, próbuje znaleźć kształt w gardłowym nuceniu czy w brzdąkaniu ręką na fortepianie i sprawdzona, utrwala się znaczkami nutowymi na papierze.

Aż wtem – stop! Głupie, nieważne rozwiązanie akordu, które musi być, a które nie przychodzi do głowy. Trzeba je wydusić z siebie, wypracować, wymęczyć, jeśli samo zjawić się nie chce. Tak źle. Tak jeszcze gorzej, I tak niedobrze. Ech!

Wstał, zniechęcony, od pracy i zaczął chodzić po pokoju. A możeby tak… Nie! Pustka, zupełna pustka w myślach. Dalej doskonale wiadomo, co ma być, i przedtem jest dobrze. To jedno miejsce wisi w próżni. Przeskoczyć nie można, bo a nuż się później okaże, że zszyć się nie da?

Próbował skupić się i coraz bardziej rozpierzchały mu się myśli. Nastrój prysł. Wróciła świadomość rzeczywistości. Jest w Niekłaniszkach, w swoim dawnym pokoju. Nie powinien tu być, a już zwłaszcza nie powinien być jako gość tej, przez którą wszystko, co go otacza, jest cudze, choć mogłoby być własne. A on nadomiar komponuje muzykę – do jej słów… Nieprawda! Nie do słów tej, która zabrała Niekłaniszki, ale do słów kogoś bardzo bliskiego –Krysty… Krystai Wallenburgowa to dwie różne osoby. Jakaż wygodna dialektyka! Ale zupełnie niepotrzebna. Wie Cyprian doskonale, że za nic nie wyrzekłby się tych kilku stron partytury. Za nic! To jedynie ważne. Wszystko inne głupstwo, niewarte wspomnienia.

Przejrzał jeszcze raz dopiero co napisane nuty. Dobre! Bardzo dobre! Może się rozwinąć w doskonałą kompozycję. Przyszło mu nagle na myśl rozwiązanie akordu, nad którym tyle się namęczył.

Siadł znowu do pracy. Już mu się tak nie tłoczyły pomysły na papier jak poprzednio. Pisał znacznie wolniej, w trudzie i męce. Przerywał często, poprawiał, kreślił, wypróbowywał na fortepianie i krok za krokiem posuwał się naprzód. Czasem – jakby skok jakiś – kilka taktów idzie jak z płatka, a potem znowu zahamowanie i znowu ciężki trud.

Zapamiętał się w pracy. Było już dobrze popołudniu, gdy do pokoju zapukała Krysta. Prosiła na obiad.

– Nie chciałam ci przerywać, ale i jeść trzeba – uśmiechnęła się.

Spojrzał na nią półprzytomnie.

– Jeść? A tak, rzeczywiście, głodny jestem szalenie.

Przy obiedzie prawie się nie odzywał. Jadł machinalnie i ciągle był myślą tam, przy fortepianie. Krysta nachmurzyła się

– Widzę, że samochcąc nawarzyłam sobie piwa, namawiając cię do komponowania. To twoje zamyślenie nie jest wcale zabawne.

– Przepraszam cię bardzo, ale…

– Nie chodzi mi o przepraszanie! – zirytowała się.

– Muszę już iść dalej pracować – podniósł się od stołu.

Wsunęła się za nim do jego pokoju.

– Pokaż mi przynajmniej, coś dotąd zrobił.

Rzuciła okiem na partyturę, obracając kartkę za kartką.

– Tylko tyle? – zdziwiła się.

Cypriana wzięła złość. Co ona sobie wyobraża? Że to tak można z rękawa wytrząsnąć? Kpi sobie z niego? Czy – poprostu – denerwuje ją, że muzyka zabrała jej kochanka? Tego się nie spodziewała. Z pewnością, gdy go rano napędzała do roboty, myślała, że silniej go tym zwiąże. A tymczasem… Cyprian pragnął tylko, by jaknajprędzej poszła i nie przeszkadzała mu. Taka mu się stała teraz obca i niepotrzebna, gdy odszukał w muzyce siebie!

Wtem Krysta, przeglądająca partyturę, wydała cichy okrzyk zdumienia. Cyprian przybliżył się. Trzymała palec na wpisanych pod nutami pierwszych słowach wiersza: „bujni się zieleń łąki, rosa drży na drzewach…”

– Co to znaczy? – pytała.

– Jak widzisz. Piszę muzykę do twego wiersza.

– Ach, więc to ty zabrałeś go wtedy! Szukałam i nie mogłam znaleźć. Myślałam już, że Urszulka wysprzątała razem z śmieciami. Podobał ci się? Jest coś wart?

– Bo ja wiem… Nie jestem krytykiem literackim. Wiem tylko, że natchnął mnie pomysłem muzycznym.

– Czemuś mi odrazu nie powiedział?

– Nie mówiłem ci? Byłem pewny, że powiedziałem.

– Więc… do mojego wiersza… ty… piszesz muzykę…

– A tak!

Siadł przy fortepianie i zaczął pobrząkiwać z cicha, co chwila spoglądając na nią z intencją nie zostawiającą wątpliwości. Chciał przystąpić do pracy. Zrozumiała.

– Mój złoty… Pozwól mi zostać. Ja sobie cichutko siądę w kąciku i zupełnie nie będę ci przeszkadzać. A bardzo chciałabym zobaczyć, jak to powstaje muzyka do mojego wiersza.

Oczy jej błyszczały zachłannością ciekawości.

– Ależ proszę cię bardzo…

Powiedział to napozór uprzejmie, ale w gruncie rzeczy diabli go brali. Nie znosił niczyjej absolutnie obecności w pokoju, w którym pracował. Świadomość, że ktoś jest w pobliżu, kto go obserwuje, paraliżowała mu wprost myśl. Zaczął nerwowo chodzić po pokoju, nie patrząc na Krystę i starając się zapomnieć o niej. Choć dotrzymywała słowa i siedziała cicho, niemal oddech wstrzymując, czuł jej obecność każdym nerwem.

Ale zwolna, zwolna, rozmyślanie o kompozycji zaczęło go wciągać. Motyw obecności Krysty coraz rzadszym refrenem odzywał mu się w mózgu, aż znikł zupełnie. Sam Cyprian dobrze nie wiedział, kiedy przystąpił do dalszego pisania. Szło mu. Dobra passa. Proces twórczy pochłonął go bez reszty i rozpalił. Znaczki nutowe narastały na papierze z każdą chwilą szybciej.

Aż nagle wdarł mu się w myśli cichy, hamowany śmiech kobiecy. Zamarł Cyprian tak, jak go ten kłujący chichot zastał: z ręką wzniesioną w górę i dyrygującą nieistniejącej orkiestrze, z ustami zwiniętymi w trąbkę i udającymi dźwięk fagotu, obejmującego właśnie w kompozycji prowadzenie melodii.

Spojrzał na Krystę. Zasłaniała ręką twarz i dusiła się ze śmiechu. Wściekłość go poniosła. Trzasnął pięścią w stół i cisnął nutami o ziemię, aż się kartki rozsypały szeroko. Trząsł się cały.

Krysta pochyliła się pokornie i zaczęta zbierać porozrzucane nuty z podłogi. W jednej chwili spoważniała.

– Cyprian, nie gniewaj się…

Obrócił się do niej tyłem, podszedł do okna, i patrząc nic niewidzącymi oczyma przed siebie, bębnił palcami po szybie.

– Cyprian… ja rozumiem… to bardzo brzydko… ale nie mogłam się powstrzymać, żebyś ty wiedział, jak śmiesznie wyglądałeś z tym wymachiwaniem rękami, krzywieniem ust i nuceniem jakichś dzikich dźwięków!

Poco ona to mówi, poco stawia kropkę nad i! – tłukły się Cyprianowi myśli w głowie. – Poco rozmazuje to, co i tak zabolało go, jak nic boleć nie może. Poco, poco, poco? Śmiesznym się jej wydał wtedy, gdy odbywał się w nim najświętszy wysiłek tworzenia. Nie umiała tego uszanować. Zrobiła sobie zabawkę. To nie do wytłumaczenia, nie do usprawiedliwienia…

– Cyprian… no… rozchmurz się. To nie moja wina, że niema we mnie materiału na Georges Sand przy Chopinie. Już sobie idę. Pisz dalej.

– Nie będę pisał – krzyknął. – Nie jestem już w stanie!

–Sensat z ciebie. Pocóż tragizować takie głupstwo.

Obrócił się do okna i szedł ku niej z groźbą w oczach.

– Głupstwo? – syknął.

Uskoczyła w bok, jakby przestraszona, i nagle kocim ruchem przytuliła się do niego. Próbował się wyzwolić. Oplotła go mocno, lekkim, drażniącym muśnięciem warg zaczęła krążyć po jego twarzy, coraz to zbliżając się do jego ust i w ostatniej sekundzie umykając. Przymknął oczy i zadrżał. Wtedy tryumfalnie rozwarła mu słabnące zaciśnięcie warg i zębów gwałtem pocałunku. Poddał się.

– Wiesz co? – mówiła, chwytając oddech. – To niema żadnego sensu tak cały dzień siedzieć w czterech ścianach pokoju. Trzeba odpocząć trochę i uspokoić nerwy. Pójdziemy się przejść. Jeśli będziesz chciał, to możesz później znów wrócić do pracy.

Skinął głową na znak zgody.

– W lesie, za stawem, kazałam wyciąć drzewa, co je połamało podczas ostatniej burzy. Trzeba zajrzeć, jak tam robota idzie.

Stary las pysznił się zielonością podszycia, z której strzelała ku niebu kolumnada drzew, i rozbrzmiewał ptasim świergotem. Szli wąską drożyną. Krysta przodem, Cyprian za nią. Miał do niej żal, wielki żal – a równocześnie, gdy ją widział jak szła przed nim pod słońce, w prześwietlonej sukni, rysując się sylwetką smukłego ciała…

Ostry, zgrzytliwy pojęk piły, tnącej drzewo, zwiastował im, że zbliżają się do celu. Na skraju polanki leśnej dwóch chłopców ścinało złamaną, postrzępioną sosnę. Trzeci obciosywał opodal z gałęzi powalony, odłupany wierzchołek. Nieco dalej jeszcze dwóch karczowało pień drzewa, ściętego już uprzednio.

Zobaczywszy Wallenburgową, przerwali robotę i pozdejmowali czapki. Zdziwił się Cyprian, bo tutejszy chłop, ten powojenny, nie był skłonny do uniżoności. Groźna sława Wallenburgowej robiła widocznie swoje.

Wtem Krysta zatrzymała się w pół kroku, z zdumieniem w oczach. Poszedł Cyprian wzrokiem za jej spojrzeniem. Pośrodku polanki, na kopcu granicznym, dzielącym Niekłaniszki od Łutowszczyzny, wznosił się wysoki krzyż z białego, świeżego, niespatynowanego jeszcze deszczem i słońcem drzewa. Pierwszy raz go Cyprian tu widział. Musiał być postawiony zupełnie niedawno, bo i ziemia, w którą był wbity, wydawała się świeżo podsypana.

– Co to jest? – zawołała Krysta.

–Chrest[1], paniczka – odpowiedział jeden z chłopów.

– Durny jesteś! Że krzyż, to widzę, ale kto go tu postawił?

–Nie wiedaju. Uczora jawo jaszcze nie było, a siawodniajość[2].

Podeszła bliżej. Na ramionach krzyża, frontem ku Niekłaniszkom, widniał wycięty w drzewie napis:

„Oddaj co nie twoje”.

Twarz Wallenburgowej uczyniła się straszna.

Zbladła, usta wykrzywiły się jej wściekłością, oczy zabłysły złowrogo. Stała chwilę z zaciśniętymi pięściami i zawołała zmienionym, chrapliwym głosem do chłopów:

– Chodźcie no tu!

Przybliżyli się. Wskazała ręką na krzyż:

– Zrąbać mi to w tej chwili.

Żaden z nich ani nie drgnął.

– No! – rzuciła rozkazująco.

Chłopi stali niezdecydowani, aż któryś wybąkał:

– Nie można, paniczka. Chrestświatoje dzieło[3].

– A ja wam rozkazuję! – krzyczała. – Słyszeliście?

Spojrzeli na siebie i nie ruszyli się z miejsca.

Trwało chwilę pełne napięcia milczenie. Wallenburgowa zbladła jeszcze bardziej i mierzyła ich pałającymi gniewem oczyma. Stary, siwiejący chłop wystąpił naprzód.

–Hladzi, paniczka, kab` nie prywiałanieszczaścia… I tak ludzie każuć, sztohrad, katoryjpabiłusio– karabożyja[4]

Wallenburgowa drgnęła.

– Ach, więc tak! – zawołała.

Jednym skokiem znalazła się przy chłopach, pierwszemu z brzegu wyrwała siekierę z ręki i podbiegła do krzyża. Ostrze siekiery, wzniesione wysoko oburącz, runęło z głośnym stukiem na drzewo krzyża. Rąbała zapamiętale, z furią. Chłopi patrzyli na nią zaskoczeni i przerażeni. Stało się to wszystko tak nagle… Niski, barczysty, kulejący zlekka parobczak, przysunął się do Wallenburgowej pierwszy. Chwycił ją za rękę.

– Nie można, paniczka! – huknął jej w same ucho.

Obróciła się gwałtownie, wyrwała rękę i w dzikiej pasji, na odlew, grzmotnęła go siekierą w ramię.

– Won, ty hadziuka!

Chłop krzyknął i odskoczył. Ramię obwisło mu bezwładnie, biała koszula zbarwiła się krwią. I inni cofnęli się o parę kroków, ale zaraz zatrzymali się. Zamienili ze sobą krótkie, porozumiewawcze spojrzenia. Sprężyły się grzbiety.

Cyprian, stojący dotąd w oszołomieniu wrażeniem i z boku, podbiegł do Wallenburgowej. Ale i ona zmiarkowała, co się święci. Oparła się plecami o krzyż, odrzuciła siekierę, wyciągnęła z kieszeni rewolwer i wymierzyła w zbitą gromadkę chłopów, którzy zaczęli się już podsuwać.

– Ani kroku dalej!

Stanęli i skurczyli się w sobie. Wystrzeliła raz po razie w powietrze. Strwożeni, wtulili głowy w ramiona, rozglądając się niespokojnie. Widać było, że już tylko szukają sposobności do ucieczki. Wytrzymała ich kilka sekund pod lufą i krzyknęła:

– A teraz won mi stąd!

Pierzchli w jednej chwili do lasu. Przeczekała Wallenburgowa, aż znikli, i dopiero wówczas schowała rewolwer. Znów chwyciła siekierę. Zabłysło w słońcu zbroczone krwią ostrze – ale nie spadło na drzewo krzyża. W pół drogi zadrżało w powietrzu zawahaniem się Wallenburgowej. Stała tak chwilę z siekierą wzniesioną w górę i nagle cisnęła ją daleko od siebie. Obróciła się, nie spojrzawszy na krzyż, i szybko zaczęła iść ku Niekłaniszkom.

Cyprian poszedł za nią. Jakby go nie dostrzegała. Nie odezwała się do niego ani słowem. A i on nie wiedział, jak zacząć rozmowę. Szli tak przez las dobrą chwilę. Wtem Wallenburgowa zatrzymała się i zawołała rozedrganym złością głosem:

– Poco idziesz za inną?

–Krystuś! – spojrzał jej miękko w oczy.

Uniosła się.

–Krystuś! – przedrzeźniała go. – Żadna ja Krystuś dla ciebie. Idź do swoich i opowiedz, jak się im udało wyprowadzić mnie z równowagi tym gałgańskim pomysłem z krzyżem! Na urągowisko mnie chcieli wystawić! „Oddaj co nie twoje!” A właśnie, że jest i będzie moje! No! – krzyknęła na Cypriana – czemu tu jeszcze stoisz? Pędź do domu! Uściskają cię tam za miłe wiadomości.

– Ależ na miłość boską, przecież ja z tym nie mam nic wspólnego! Wierzysz chyba. A jeśli oni…

– Więc wiedziałeś. I nie przestrzegłeś mnie!

– Nic nie wiedziałem. Wogóle domyślam się tylko, że…

– Ech, daj mi spokój! Wszystko jedno. I chcę być sama. Idź sobie, gdzie chcesz.

Trzęsła się cala.

– Jak każesz… Mnie naprawdę bardzo przykro, że to mogło się stać…

– Dość, dość!

Poszła prędko naprzód, zostawiając go samego. Patrzył Cyprian za nią. Zrazu prawie biegła, potem coraz zwalniała kroku, aż zatrzymała się, jakby nad czymś medytując. Obejrzała się za siebie i, odnalazłszy oczyma Cypriana, zawołała:

– Przyjdź jutro! Teraz… naprawdę nie mogę…

Znikła w gąszczu.

W pierwszej zaraz sekundzie, gdy tylko krzyż zobaczył, stanęło Cyprianowi w myśli nocne spotkanie z Paulusiem. Tak, to z pewnością on, przypomniał sobie zmieszanie parobka, gdy dostrzegł w jego rękach siekierę i łopatę. Ale z czyjego polecenia to zrobił? Czyj to pomysł i czyj rozkaz? Matki? Helenki?

Główna teraz rzecz rozprawić się z Paulusiem i wydobyć z niego prawdę. Prawie biegł do Łutowszczyzny. Wpadł prosto do stajni. Wrota zastał niezawarte. Pchnął je i wszedł do środka.

W półmroku, tuż przy drzwiach, stała grupa ludzi. Nie zwrócili nawet uwagi na skrzyp zawiasów.

–Pauluś! – huknął Cyprian.

Parobek odłączył się od gromadki i przyskoczył do Cypriana.

– Co tu się dzieje?

– A, nic, pan. Przynieśli ludzie ubitego Antula. Wallenburgowa go siekierą dziabnęła, w lesie, przy kopcu…

– Wiem – przerwał Cyprian. – Pocóż go tu przynosili?

– Do Bielmacza.

– Zwariowali? To poważna sprawa. Do doktora go trzeba było nieść, do miasteczka.

– A on, panok[5], woli do Bielmacza…

Stary Bielmacz był kiedyś w Niekłaniszkach furmanem. Chłopu było już pod dziewięćdziesiątkę, przygłuchł, przyślepł, stał się do żadnej roboty niezdatny. Żył w Łutowszczyźnie, przy stajni, na łaskawym chlebie, którego zresztą dużo nie potrzebował: zęby stracił prawie zupełnie. Wśród chłopów cieszył się sławą znachora, która rosła w stosunku proporcjonalnym do dziecinnienia staruszka. Zrazu Bielmacz tylko bydło leczył, potem i ludzie zaczęli go o rady prosić dla siebie.

Odwijał właśnie czerwone, napęczniałą krwią szmaty z rany Antula. Chłopak leżał na sianie, podtrzymywany przez ojca, starego chłopa, tego samego, co pod krzyżem przestrzegał Wallenburgową przed karą bożą. Jęczał cicho i blady był straszliwie.

Trzej inni chłopi stali obok i patrzyli na ręce Bielmacza z nabożnym skupieniem. Starowina odwinął ostatnią szmatę. Trysnęła krew, co zobaczywszy, ranny zaczął jęczeć głośniej i rozpaczliwiej. Bielmacz pochylił się nad nim i zamaczał swój wskazujący palec w krwawej posoce. Szybko naznaczył wokół rany, na zdrowym ciele, cztery małe krzyże i obie dłonie wzniósł nad buchającą krwią. Czynił nimi takie ruchy w powietrzu, jakby chciał nakazać krwi wtłoczyć się z powrotem do żył i tętnic.

Było coś niesamowitego w postaci znachora, co nawet na Cyprianie zrobiło wrażenie. Czy to półoślepłe jego oczy, wybałuszone teraz przerażająco, czy to skudłacona, siwa głowa, na którą padł przez szparę w ścianie promień zachodzącego słońca, czy to bezzębne szczęki, mamroczące coś szybko –dość, że szła od Bielmacza groza. Ranny Antul skurczył się wylękły… Lęk widniał również w oczach innych chłopów.

Nagle wydało się Cyprianowi, że krew, buchająca z rany, płynie coraz wolniej i coraz węższym strumieniem. Jakby ktoś w kranie wodociągu zakręcał kurek. Podskoczył bliżej, by się przekonać, czy nie uległ, złudzeniu, ale już stary Bielmacz zaczął zranione ramię mocno krępować płócienną chustką. Kazał chłopakowi wstać. A ojcu długo coś klarował – dawał pewnie przepisy dalszego leczenia. Wkrótce też chłopi wyszli ze stajni. Chustka, którą młody Antul owiniętą miał ranę, nie przeszła krwią. A i parobczak czuł się lepiej. Kroczył wcale raźnie, podtrzymywany przez ojca. Skręcili ku wsi. Zdrowym ramieniem pogroził Antul ku Niekłaniszkom.

–Kab' ty zhareła![6]– posłyszał Cyprian wyraźnie.

Przeszedł go dreszcz. W głosie chłopa brzmiała dzika, uroczna nienawiść i zawziętość.

Rozejrzał się Cyprian za Paulusiem. Już go nie było. Czmychnął, korzystając z zamieszania. Snadź spodziewał się indagacji.

–Bielmacz! – zagabnął Cyprian starego. – Kto kazał Paulusiowi krzyż stawiać?

–Paulusiu? Krzyż? Nic nie wiem – mamrotał starowina.

– Przypomnijcie sobie dobrze. Razem z nim mieszkacie przecież. Musieliście słyszeć.

– A, krzyż… Tak… Coś słyszałem… Pan przykazywał.

– Jaki pan?

– Paniczów ojciec.

– Mój ojciec? Co wy pleciecie. Chory przecież, nie rusza się.

– A tak… prawda… chory. To pewnie nie pan…

Nie można z nim było dojść do ładu. A jeśli naprawdę ojciec?… W domu nikogo Cyprian pytać nie chciał i nie mógł, choć już wiadomość o zranieniu młodego Antula przez Wallenburgową doszła tu przez służbę. Matka wyraźnie unikała z Cyprianem rozmowy, a Helenka, z którą znów Cyprian od paru dni nie rozmawiał, szastała się po pokojach, prowokacyjnie manifestując radość.

– Czemuż ci tak wesoło? – zirytował się wreszcie Cyprian.

– Z tego samego powodu, z którego tobie jest smutno – odpowiedziała.

I w chwilę potem, w drugim pokoju, głośno, żeby Cyprian słyszał, mówiła do matki:

– Ale jej dopiekło! Wściekła się baba. Dobrze jej tak. Żal mi tylko Antula, ale powiada Bielmacz, że się wyliże.

–Psst! – uciszała ją matka.

Zamknął się Cyprian w swoim pokoju. Poczuł się w domu zupełnie obco. Działo się tu coś poza nim, o czym wszyscy wiedzieli z góry, a on tylko jeden nie. Doskonale rozumiał, dlaczego przed nim ukrywano, i tymbardziej było mu przykro. Tu jest w niewyraźnej pozycji – i tam, w Niekłaniszkach, w jeszcze niewyraźniejszej. Ach!

W nocy obudził go hałas. Trzaskały drzwi, dudniły kroki po pokojach. Otworzył oczy. W oknie gorzała łuna, rzucając na łóżko krwawą poświatę. Pali się!

Zerwał się, pośpiesznie narzucając ubranie. W pokoju jadalnym nie było nikogo. Wybiegł na werandę. Stali wszyscy, zapatrzeni w czerwone morze ognia, które się rozlało na niebie nad Niekłaniszkami.

Matka szlochała.

– O, Boże, Boże… już nigdy tam nie wrócimy… nigdy… Spali się, wszystko się spali…

Zońka tuliła się przerażona do Helenki, służba, która długie lata spędziła w Niekłaniszkach i razem z państwem żyła nadzieją powrotu do starego dworu, pochlipywała głośno.

Nie zatrzymał się Cyprian przy nich. Zbiegł schodkami w ogród i pędem puścił się ku Niekłaniszkom. Musi tam znaleźć się jaknajprędzej, musi być przy Kryście! A nawet nie to, choć może i to. Zostawił przecież tam, we dworze, który płonie – początek swej partytury! Może to jakieś zabudowania gospodarcze się palą, może jeszcze dworu nie ogarnęło, może jeszcze da się uratować…

Tchu mu brakowało, potykał się ciągle o korzenie i wykroty, a gnał przed siebie, nie przystając. Jasno było, jak nocą na wielkomiejskiej ulicy. Łuna zawisła nad lasem tysiącem lamp łukowych. Dobiegł do polanki, na której wczoraj rozegrał się krwawy dramat. Krzyż leżał na ziemi porąbany w kawałki.

Więc Krysta wróciła tu jeszcze po rozstaniu z nim i dokończyła dzieła zniszczenia, choć w pierwszej chwili, gdy padły słowa starego Antula o karze bożej, zawahała się… O, bo z tego powodu zawahała się, to Cyprian czuł wyraźnie. Wstrząsnął się na przypomnienie tej chwili.

Las rzedł. Już było poprzez pnie widać teren pożaru. Dwór stał cały i nietknięty. Ogień szalał w oborze i stajni. Ze stajni sterczały już tylko wiązania, wśród których płomienie tryskały pod niebo, raz po raz rozpryskując się w deszcz iskier, gdy jakaś belka waliła się z hukiem. Obora płonęła równym, oślepiającym światłem słupa ognia.

O kilkadziesiąt kroków od pożaru stała gromadka chłopów i bab, nadbiegłych snadź z pobliskiej wioski. Patrzyli bezmyślnie w ogień, ale nikt nie ruszał się na ratunek. Szczęściem lekki wietrzyk kierował iskrami w stronę przeciwną od dworu, bo inaczej i dom, niechroniony, padłby pastwą płomieni.

Szukał Cyprian Krysty, ale nigdzie nie było jej widać. Sklął chłopów, stojących bezczynnie, chwycił jakieś wiadro i chlusnął wodą w ogień – tyle, że podszedłszy za blisko żaru, osmalił sobie brwi i włosy. Beznadziejna sprawa.

Wpadł do domu. Wprzód, dla pewności, schował na piersiach karty swej rozpoczętej partytury. Wallenburgowej i tutaj nigdzie nie było. Natknął się na Urszulkę. Siedziała na schodkach kuchennych i ryczała głośno.

– Gdzie pani? – pytał ją.

– Nie wiem. Jak tylko pożar wybuchł, wybiegła i nie widziałam jej więcej…

Wrócił na teren pożaru. Stajnia dopalała się już. Chłopi opowiadali sobie, że nie udało się wyprowadzić ani jednego konia. Spłonęły wszystkie. Nagle ujrzał Cyprian Krystę. Szła lunatycznym krokiem przez żarzące się głownie ku środkowi pogorzeliska. Osmalona dymem, z rozburzonymi włosami, błędnym wzrokiem patrząca przed siebie, wyglądała upiornie.

Podskoczył do niej i prawie siłą uprowadził ją na bok. Nie poznała go zrazu, a potem bezmiernie zgnębionym, przygasłym głosem zaczęła się skarżyć:

– Nie mogli mnie boleśniej ugodzić… nie mogli… Wszystko, co kochałam, tam zginęło… Wiedzieli, że te konie to mój najdroższy skarb… Gdy sobie przypomnę… Sułtan… Od źrebaka go wychuchałam… A Diana, a Łyska, a Awanturnik…

– Więc przypuszczasz, że podpalenie?

Wyprostowała się i oczy jej zabłysły.

– Przypuszczam? Jestem pewna. I nie daruję! Już pchnęłam Leonarda po sędziego śledczego.

– Któż mógł podpalić?

– Pytasz? Oczywiście Antul. Z zemsty za wczorajsze.

– Masz dowody?

– Więcej niż dowody, bo najgłębsze przekonanie.

Zaczęła opowiadać, jak z wieczora Leonard, który szedł na jakąś wieczorynkę do wsi, przyniósł jej klucze od stajni. Nie kładła się długo, czytając książkę, i gdy tylko buchnęły płomienie, wybiegła. Już było zapóźno. Stajnia stała cała w ogniu. Musiała być podpalona z kilku stron, pewnie naftą oblana. Antule wiedzieli, że Leonarda nie będzie, więc mogli spokojnie operować. Z pewnością oni. Z całej wsi oni jedni nie przybiegli, gdy się zaczęło palić. Bali się pokazać. Przypomniał sobie Cyprian groźbę Antula, gdy wychodził od Bielmacza: „Kab' ty zhareła!” Tak, to bardzo możliwe, że on. Powtórzył Krystynie.

– A widzisz! – chwyciła go za rękę. – To bardzo ważne. Musisz tu zostać i zeznać przed sędzią.

Pożar tymczasem dogasał. Straż ogniowa, która nad ranem przyjechała z miasteczka, miała już tylko okazję rozrzucić na pogorzelisku resztki dopalających się belek, czego dokonała z minami bohaterskimi. Świtało, gdy zjawił się rozespany, blady, trzęsący się w rannym chłodzie sędzia śledczy z policjantem. Leonard powyciągał ich z łóżek gwałtem. Miny mieli obaj kwaśne, a już zwłaszcza sędzia, trzydziestoletni, wypełzły blondynek, nie próbował ukryć niezadowolenia. Wysłuchał gorączkowej, bezładnej i bardzo apodyktycznej we wnioskach opowieści Wallenburgowej, zanotował spostrzeżenie Cypriana i pojechał do wsi, do chaty Antulów, zapowiadając powrót po przeprowadzeniu śledztwa.

Wallenburgowa, trzymająca się jeszcze jako tako, dopóki był sędzia, teraz już, zostawszy sama z Cyprianem, nie kryła rozpaczy. Serce ściskało się Cyprianowi, gdy patrzał na jej zbolałą twarz i drżące nerwowo ręce. Zrywała się co chwila z miejsca i biegła do okna, jakby chciała w jasnym świetle dnia sprawdzić, czy to, co stało się w nocy, stało się naprawdę.
I spojrzawszy na pogorzelisko, przymykała oczy…

Jedno ją tylko ratowało od ostatecznej depresji: żądza pomszczenia krzywdy. Wciąż nasłuchiwała od strony wsi, czy sędzia nie wraca, gdy wreszcie rozległ się turkot, wypadła z domu i już ze schodów wołała ku nadjeżdżającym:

– No co? Antul aresztowany?

Sędzia wolno gramolił się z bryczki.

– Aresztowany? – pytała prawie groźnie.

Spuścił sędzia oczy i zaczął zacierać ręce, choć chłodu już nie było i słońce stało wysoko.

– Niestety, łaskawa pani – wybąkał – nie mogliśmy tego zrobić…

– Jakto? – ponosił ją gniew.

– Poszlaki nie są wystarczające do postawienia go w stan oskarżenia. Przedstawił nadto świadków, że całą noc spędził w domu. Chory jest, ranny, gorączkuje – zerknął na Wallenburgową.

– Cóż to za świadkowie?

– Rodzina, która przy nim siedziała w nocy.

– Świadczył się cygan swoimi dziećmi! Łżą!

– Może być, łaskawa pani, ale żadnych dowodów nie mamy…

– Przecież pan Rząśnicki słyszał, jak się Antul odgrażał.

– Mówi mi policjant, że „kab' ty zhareła” to w tych stronach zwykłe przekleństwa. A że po zajściu pod krzyżem…

– Właśnie dlatego! Ja jestem pewna, te to on!

– To istotnie nie jest wykluczone, ale…

– Więc ma mu ujść bezkarnie? – wybuchła. – Doskonale! Ośmielajcie ich! Dziś mi spalili stajnię, jutro spalą dwór! Rozzuchwalą się już zupełnie, gdy zobaczą, że nic za podpalenie nie grozi.

– Rozumiem obiekcje łaskawej pani, ale nie mogę przecież skierowywać do sądu sprawy, nie przedstawiwszy żadnych dowodów. Każdy sąd go uniewinni i rezultat będzie ten sam. Pani ma tylko podejrzenie, a to trochę zamało… choć on naprawdę wygląda mi na winnego.

– To niech go pan przynajmniej potrzyma parę miesięcy w areszcie śledczym, żeby choć strach padł na wioskę!

– Niestety, prawo mi nie pozwała. On wykazał swoje alibi.

Wallenburgowa zagryzła wargi.

– Tak? – powiedziała po chwili zduszonym głosem. – To ja sobie sama wymierzę sprawiedliwość. I może pan być spokojny, także będę miała alibi.

Obróciła się na pięcie i weszła do domu, zostawiając sędziego z otwartymi ustami przed gankiem. Zatrzasnęła drzwi i mruknęła z wściekłością, na pół do siebie, na pół do Cypriana:

–Galileusz[7], psiakrew!

Sędzia śledczy pochodził z Małopolski.

Nadbiegła Urszulka.

– Pani – wołała – śniadanie już gotowe, a tam pan sędzia, widzę, odjeżdża. Pani pewnie zapomniała w tym całym zmartwieniu…

– Nie, nie zapomniałam. Niech jedzie. Zjemy sami. Chodź,Cypruś.

Opanowała się już zupełnie. Głowę podniosła w górę i szła do stołu, jakby nic nie zaszło.

–Krystuś… – zaczął Cyprian. – Powiedziałaś sędziemu śledczemu, że…

– A powiedziałam.

– Co zamierzasz zrobić? – pytał ze strachem. – Obawiam się, że w zdenerwowaniu możesz…

– Już ty się nie obawiaj. Wiem zawsze, co robię.

Dyskusja była przecięta. Śniadanie upływało na pół milcząco. Nie udawało się Cyprianowi nawiązać rozmowy. Krysta była spokojna, aż jakoś niepokojąco spokojna, a przytym roztargniona i zamyślona.

– O czym myślisz? – zapytał wreszcie.

Spojrzała na niego wyzywająco.

– O tym – odpowiedziała, skandując wyrazy – że wszystko się zaczęło od postawienia tego krzyża.

Nie wytrzymał Cyprian jej wzroku i spuścił oczy. Chciała wyraźnie sprowokować rozmowę na tematy, które dotąd nie istniały między nimi, których nie poruszali nigdy. Chciała ją sprowokować w warunkach dla Cypriana najprzykrzejszych. Jakież mógł zajął stanowisko w sprawie krzyża? Zmilczał i po chwili podniósł się od stołu.

– Pójdę już, Krystuś. Po takiej nocy należy ci się odpoczynek.

– Idziesz już? To cię odprowadzę. Przechadzka dobrze mi zrobi. Trzeba przewietrzyć głowę. Nie byłabym teraz w stanie położyć się.

Nie wypadało nic innego, jak wyrazić radość. Po drodze zamienili ze sobą ledwie kilka słów. Cyprian, zaniepokojony, czuł się nietęgo. Wallenburgowa natomiast szła, uśmiechając się, pogwizdywała, a od czasu do czasu, ścinała świstem szpicruty przydrożne kwiaty polne. Doszli do skraju lasu, skąd już dalej droga do Łutowszczyzny biegła otwartym polem.

– Do widzenia,Krystuś– pochylił się Cyprian do ręki Wallenburgowej– Bardzo dziękuję za odprowadzenie.

– Nie żegnaj się – usunęła dłoń – mam ochotę podprowadzić cię jeszcze kawałek. Cyprian spłoszył się. Już w tym miejscu mógł ich ktoś z Łutowszczyzny dojrzeć.

– Lepiej, jeśli tu się pożegnamy – powiedział, nie patrząc na nią.

– Dlaczegoż to? – zdziwiła się.

Zmieszał się. Zawsze rozumiała bez słów, a dziś nie chciała zrozumieć.

– Bo widzisz… – bąkał – poco mają ludzie plotkować…

– Gwiżdżę na plotki!

– No, tak… ale… ale… rozumiesz przecież. A nuż w oknie znajduje się… znajduje się… na przykład Helenka.

Wymienił imię bratowej, bo mu to najłatwiej przyszło. Bał się wprost powiedzieć o matce, by nie usłyszeć od Krysty czegoś, co musiałoby rozpętać burzę nie do okiełznania.

– Helenka? – oburzyła się Wallenburgowa. – A cóż mnie może obchodzić ta nadęta purchawka!

W każdym innym wypadku byłby Cyprian z przytakującym uśmiechem przyjął to określenie, ale teraz zerwał się w nim bunt. Wallenburgowej nie wolno!

– Nie wyrażaj się tak o niej! – zawołał i w tej samej chwili przestraszył się swych słów, więc dodał łagodząco: –choćby dlatego, że mamy jej oboje dużo do zawdzięczenia.

Krysta zaniosła się nieprzyjemnym, kpiącym śmiechem.

– My jej?

            – Żebyś wiedziała – zirytował się Cyprian. – Gdyby nie ona, nigdybym cię nie poznał.

– Doskonale! – śmiała się Wallenburgowa. – Pani Helenie Rząśnickiej mam do zawdzięczenia poznanie ciebie!

– Nie ma się czego śmiać! Nie twierdzę, żeby bezpośrednio, ale pośrednio. Gdyby nie jej telegram, nie przyjechałbym tutaj.

Wallenburgowa w jednej chwili spoważniała.

– Jaki telegram? – zapytała głucho.

– Telegram, wzywający mnie do przyjazdu z powodu śmiertelnej choroby ojca, który Helenka wysłała na własną odpowiedzialność, podpisując matkę.

– Kto ci powiedział, że to ona wysłała?

– Ona sama.

Napięta w pałąk szpicruta trzasnęła w rękach Wallenburgowej na dwa kawałki.

– Na to trzeba jej bezczelności, żeby tak kłamać! – krzyknęła, ciskając połamaną szpicrutę na ziemię.

– Przepraszam cię bardzo – przerwał Cyprian, urażony – ale tak się przypadkiem złożyło, że miałem możność stwierdzić prawdę jej słów. Mianowicie furman Jacuńskiego, któremu kazała Helenka nadać depeszę na poczcie…

– Ach, więc nawet świadek – wpadła mu Wallenburgowa w mowę. – Dowiedz się, że furman Jacuńskiego istotnie nadawał telegram, który mu wręczyła twoja czcigodna bratowa, że nadawał go tego samego dnia i o tej samej porze, kiedy była nadawana depesza do ciebie – ale telegram cnotliwej Helenki adresowany był do jej gacha, Sągajłłly.

–Sągajłły?

– Tak. Pana podporucznika Sągajłły, który próbował i mnie uwodzić, a gdy przepędziłam smarkacza won – szczeniaków nie znoszę – zajął się łatwiejszą zdobyczą. A bratowa nie od tego, tak jej do smaku przypadł, tak jej się za nim ckniło, gdy wyjechał do pułku, że korespondencja listowna była za powolna. Telegramy się wysyłało, kiedy pan podporucznik długo nie odpowiadał. I w sam raz los zdarzył, że można było za jednym zamachem ukryć, do kogo się depeszowało naprawdę. I połechtać szwagierka po serduszku, że to do niego. Spryciara!

Cyprian stał oszołomiony, nie mogąc zebrać myśli.

– Co ty mówisz… – wyszeptał. – Więc nie ona… Ale kto w takim razie? I skąd ty o tym wiesz tak dokładnie? – dokończył krzykiem.

– Skąd wiem? A któż może lepiej wiedzieć odemnie! Ja przecież wysyłałam tę depeszę!

– Ty?!

– A tyś myślał, że kto? Cud się stał, czy siły astralne poleciły drutom telegraficznym ciebie wezwać? Chciałam, żebyś tu był, i jesteś. Wszystko, od początku do końca, odbyło się według mojej woli.

– Wszystko? – podchwycił.

– Możeś sobie wyobrażał że miałeś w tym jakiś udział? Że przypadek coś zrządził? Pamiętasz nad stawem, jak siedziałeś w wiklinach, dech zapierając, żeby mnie nie spłoszyć? Doskonale wiedziałam o twojej obecności. Umyślnie podpłynęłam. Ja podsunęłam Jacuńskiemu myśl, żeby cię zaprosił do Kiemielicz, choć staruszek bardzo był dumny, że inicjatywa wyszła od niego, i obnosił się ze swym kunktatorstwem. A koło w bryczce, wtedy w nocy, rozsypało się może przypadkiem? A przypomnij sobie dalsze etapy… ty mój zdobywco!

Mówiła to zaczepnie, drwiąco, szyderczo. Każde słowo padało w Cypriana bolesnym uderzeniem. Tężało w nim poczucie niezasłużonej krzywdy, a natarcie tak było niespodziewane, że zdobył się tylko na bezbronny szept wyrzutu:

– Poco to mówisz?

Spojrzała na niego i dostrzegła snadź, że przeholowała.

– Tylko dlatego, żeś mnie zirytował tą jakąś wdzięcznością dla Helenki. No, Cyprian!… – uśmiechnęła się przepraszająco.

Jakby nie zauważył. Podniósł oczy i spytał surowo:

– Jaki miałaś cel w tym wszystkim?

– Źle ci było zemną? – uskoczyła pytaniu i przysunęła się do Cypriana.

– Było dobrze, ale bardzo wątpię, czy już kiedykolwiek będzie dobrze, jeśli nie zechcesz mi wyjaśnić…

– Cyprian! – krzyknęła. – Co tobie jest? Czy nie rozumiesz już rzeczy oczywistych?

– Nie widzę tu nic oczywistego. Nic znałaś mnie. Nie wiedziałaś, jak wyglądam. Skąd więc przyszło ci do głowy wysyłać telegram, by potem…

– Masz dziwnie krótką pamięć. Zapomniałeś o Kryśce Mustejkównie. A może chciałam dopiąć tego, co się Kryśce nie udało?

– Ech!…

– Dobrze! – skupiła się. – Pomówmy poważnie. Ty naprawdę nie domyślasz się dlaczego?

            – Nie. A raczej… to, czego się nie chcę domyślić, byłoby tak potworne…

Wstrząsnął się. A i usta Krystyny, zdenerwowanej niespodzianym obrotem sprawy, drżały lekko, gdy po chwili, wpatrzona w przestrzeń, zaczęła mówić głosem cichym napięcia pełnym:

– To było w Paryżu… Wtedy, kiedy na koncercie u Pleyela pierwszy raz usłyszałam twoją Rapsodię huculską… Stało się ze mną coś dziwnego… Nie jestem sentymentalna i choć bardzo muzykę lubię, niełatwo ulegam jej sugestii… A to mnie wzięło, wzięło odrazu… Mimo że już na sam dźwięk nazwiska autora usposobiona byłam niechętnie do dzieła… Koncert wypadł w parę miesięcy po najostrzejszym starciu z twoim ojcem… Dużo mnie kosztowało wysiłków, by w późniejszych rozmyślaniach rozdzielić ciebie, autora rapsodii – od twoich… I coraz bardziej uporczywe pragnienie… Odnaleźć ciebie, zbliżyć się z tobą… W jakikolwiek sposób… Tak jakoś wpadłam na pomysł telegramu…

Cyprian spojrzał na nią spod oka nieufnie. Gra mistrzowsko komedię, czy też…? Ta druga możliwość była tak oszałamiająco radosna! Dlaczegóż miałaby grać? To chyba szczere, choć właśnie u niej bardzo bardzo dziwne i wogóle niemal literackie. Przez utwór do twórcy! Cóż może być bardziej chwytającego za serce! Zawahał się. Prawie już jej wierzył.

            – Ty – mówiła dalej – jesteś dla mnie tylko tobą, i nikim więcej. Umiałam cię wyłączyć z kompleksu przykrych wspomnień i przykrych uczuć, które się ciągle cisną do głowy i serca z samym brzmieniem twego nazwiska. Tym większy mam żal, że choć tobie byłoby łatwiej, nie potrafiłeś zrobić tego samego. Może teraz zrozumiesz moje rozdrażnienie i cierpkie słowa, których nie umiałam powstrzymać, gdy uświadomiłam sobie, że ja dla ciebie jestem Krysta tylko w nocy, a w dziennym świetle i w pobliżu Łutowszczyzny staję się znienawidzoną w ŁutowszczyźnieWallenburgową…

– Ależ Krystuś! – krzyknął, ugodzony do żywego.

– Nie zaprzeczaj! Myślisz, że nie wiem, dlaczego chciałeś się ze mną tu pożegnać, i boisz się, żebym cię dalej nie odprowadziła? Bo choć niby tak bardzo mnie kochasz, przed swoimi wstydzisz się mnie, tak, wstydzisz! Drżysz jak sztubak na samą myśl, że mogliby cię ze mną zobaczyć!

Smagnęło to Cypriana jak biczem. Zarzut prawdziwy zawsze jest najboleśniejszy. Bez słowa, odruchem ambicji wiedziony, podał Kryście ramię. Przytuliła się mocno do jego boku i coś na kształt tryumfu błysło jej w oczach. Poszli.

Im bliżej byli Łutowszczyzny, im wyraźniej rysowały się belki ażurowego parkanu ogrodu, im jaśniej błyszczały wśród drzew szyby okien domu, tym bardziej rosło w Cyprianie poczucie popełnianego bezsensu. Właśnie teraz, wzięty pod włos, postępuje jak sztubak. Jak mógł, jak mógł tak się dać wyprowadzić z równowagi! Wmówiła w niego, że nie chcąc się z nią afiszować wobec rodziny, dowodzi tym samym, iż się jej wstydzi – i dał się na to złapać! A tu przecież zupełnie o co innego chodzi, zupełnie o co innego! Najchętniej byłby ją teraz porzucił w pół drogi i powiedział coś bardzo przykrego. Ale dom był już zablisko i mogłaby wyniknąć awantura, a to jeszcze gorsze. Więc szedł, coraz bardziej zdenerwowany, z oczyma wlepionymi w ziemię. Bał się wprost spojrzeć, czy nie ma kogo w ogrodzie lub w oknie. Krysta coś tam opowiadała, ożywiona, uśmiechnięta. Nie rozumiał ani słowa. Myślał tylko o jednym: kiedy się nareszcie pożegna.

Wytrzymała go w napięciu do ostatniej chwili. Doszli do samej furtki. Podała mu rękę:

– A więc do jutra!

Gdy pochylał się, by rękę ucałować, oczy Wallenburgowej, patrzące ponad głową Cypriana w ogród, nagle znieruchomiały w zdumieniu, a potem, na króciutki moment, błysły furią złości. Niespodzianie rzuciła się Cyprianowi na szyję i zgniotła mu usta długim, długim pocałunkiem. Oderwała się, zostawiając go bez tchu, szybko zawróciła ku Niekłaniszkom i o parę kroków zawołała głośno jeszcze raz:

– Do jutra!

Cyprian pchnął furtkę i wbiegł w główną alejkę. Rozejrzał się z lękiem. W alejce nie było nikogo. Gęsty żywopłot, otaczający ją z obu stron, od ogrodu i parku, nie pozwalał dojrzeć, czy i tam nikogo nie było. Ale chyba nie. Rzucił okiem na dom, stojący na wzgórzu w kępie sosen. Starał się sobie uprzytomnić, czy z okien widać furtkę ogrodową. Jeszcze wczoraj matka zaklinała go na wszystko, że jeśli dziś widziała… Wzdrygnął się.

Na werandzie pusto. Wpadł Cyprian do środka. Drzwi od pokoju ojca, zawsze zamknięte, teraz szeroko rozwarte. Niepokój ścisnął mu serce. Spojrzał. Lóżko zasłane – ojca niema… Pociemniało mu w oczach. Zadudniły drobne kroczki Zońki.

– Stryjaszku! – zawisła mu drobnymi rączętami na szyi.

– Nareszcie stryjaszek wrócił i ja pierwsza powiem wielką nowinę: dziaduś wstał z lóżka!

– To widzę… – wyszeptał zmienionym głosem.

– Ach, prawda – spojrzała zafrasowana na zasłane łóżko. – Ale stryjaszek nie wie, kiedy i jak. I to już ja pierwsza powiem!

– Mówże prędzej – ścisnął ją za rączkę, aż syknęła.

– Puścić, stryjaszku, boli!

– Przepraszani cię bardzo – opanował się.

– Nic nie szkodzi. A to było tak… Zaraz jak stryjaszek pobiegł do Niekłaniszek gasić pożar, może dwie minuty potem, wszedł na werandę dziaduś. Bardzo płakałam, bo to strasznie było patrzeć, jak się tam pali, ale dziadusia zobaczyłam, nim go jeszcze mamusia i babcia zobaczyły. Podbiegłam i przypomniałam mu, żeby nie psuł niespodzianki, bo przecież babci imieniny dopiero za trzy dni. Ale dziaduś tak się zmartwił pożarem, że już nie mógł wyleżeć. Zaraz zaczął bardzo stryjaszka chwalić…

– Mnie?

– A tak. Chwalił, że stryjaszek pobiegł ratować Niekłaniszki, i powiedział, że choć tam obcy siedzą, to przecież będzie nasze, więc trzeba ratować. I mówił, że w stryjaszku jego krew się odezwała, czy jakoś tak. Potem bardzo krzyczał na służbę, że nikt się nie ruszył. Więc Pauluś także pobiegł i niedługo wrócił. Jak się dziaduś dowiedział, że tylko stajnia się spaliła, bardzo się ucieszył. A potem poszedł spać. Dziś od rana ciągle pytał o stryjaszka i bardzo się niepokoił, czy stryjaszkowi nie stało się co przy pożarze, że tak długo nie wraca… Babcia go uspakajała.

 Nagle z ogrodu doleciał daleki, stłumiony krzyk kobiecy.

– Co to? – przeraził się Cyprian i zaczął nasłuchiwać.

– Nic, stryjaszku. Pewnie babcia woła na Cześkę.

– Gdzie jest teraz dziaduś? – zapytał gwałtownie.

– W ogrodzie. Choć jeszcze nie bardzo dobrze chodzi i musi o lasce, powiedział, że…

Znów rozległ się krzyk, ale teraz już wyraźniejszy i coraz głośniejszy. Krzyczało kilka osób, lamentująco, rozpaczliwie. Straszna myśl przeszyła mózg Cypriana.

–Jezus Maria! – zawołał przeraźliwie i pędem puścił się do ogrodu.

Gałęzie biją po twarzy, tchu brak, nogi potykają się o kamienie. Słychać płacz matki, szloch Helenki, jękliwe zawodzenie Cześki i gruby, niski ryk Paulusia. Coraz bliżej, coraz bliżej. Jeszcze tylko parę susów i za tymi drzewami… Już.

Oczy widzą, a mózg nie chce jeszcze wierzyć…

Na ścieżce matka, Helenka. Cześka, i Pauluś niosą ojca. Głowa z otwartymi upiornie ustami zwisa w tył. Ręce bezwładnie opadłe po obu bokach wloką się nieruchomymi palcami po piasku. Reks, drepczący obok, liże je i cicho skowyczy. Zobaczywszy Cypriana, doskoczył do niego z żałosnym wyciem, jakby spowiadając się z bólu, i znów wrócił do nieruchomych rąk pana.

Przystanęli niosący. Nikt nie powiedział ani słowa. Jedną, króciutką chwilę stał Cyprian jak wryty naprzeciw ciała ojca i ze strasznym, dławiącym gardło szlochem padł na kolana, obejmując rękami martwe, ojcowskie nogi.


[1] Chrest – krzyż.

[2] Nie wiedaju. Uczora jawo jaszcze nie było, a siawodnia jość – nie wiem. Wczoraj go jeszcze nie było, a dzisiaj jest

[3] Chrest światoje dzieło – krzyż święta rzecz.

[4] Hladzi, paniczka, kab` nie prywiała nieszczaścia… I tak ludzie każuć, szto hrad, katoryj pabił usio – kara bożyja – niech pani patrzy, żeby nie ściągnęła nieszczęścia. I tak ludzie mówia, że grad, który wszystko wybił – kara boża

[5] Panok – panie!

[6] Kab' ty zhareła! – żebyś się spaliła!

[7] Galileusz – pogardliwe określenie mieszkańca Galicji.

Autor: Redakcja IDMN