W kraju amerykańskich niewolników. Ryszard Czarnecki. Obowiązki polskie.
27 października 2023Liberia to mój 25 afrykański kraj. Liczba szczególna, bo urodziłem się 25 stycznia, a 25 czerwca poznałem moją żonę. Liberia kojarzy mi się „od zawsze” z faktu, że pod jej flagą – tak jak pod flagą Panamy – pływało najwięcej statków, które co prawda należały do właścicieli z zupełnie innych krajów, ale ze względów ekonomicznych, podatkowych ich właściciele wybierali właśnie ten kraj Afryki Zachodniej.
Jestem tutaj służbowo. Z ramienia Parlamentu Europejskiego obserwuję wybory w państwie, które już trwale zapisało się w historii tego kontynentu. Oto bowiem obok Etiopii to właśnie Liberia ma tutaj najdłuższą tradycję własnej państwowości! Sięga ona końca pierwszej połowy XIX wieku. Państwo zostało stworzone przez wyzwolonych niewolników z Ameryki wraz z plemionami tubylczymi. Pomoc USA w powstaniu Liberii – nazwa od słowa „liber”, czyli „wolny” – była kolosalna. Nawet liberyjska flaga jest wzorowana na amerykańskiej.
Ciekawe, że Liberia, która powstała dobrze ponad wiek przed innymi krajami „Czarnego Lądu” – jak kiedyś powszechnie nazywano ten kontynent, nie wiedząc, że będzie to w przyszłości uznane za „politycznie niepoprawne” – nie miała tych problemów, które miały kraje narodzone z dawnych kolonii francuskich, angielskich, belgijskich, holenderskich, portugalskich, niemieckich i włoskich. Tu „Murzyni” nie walczyli z „Białymi”, tu „Murzyni” z Ameryki narzucali swoje rządy „Murzynom” miejscowym.
Lokale wyborcze otwierają tu o 8:00, a zamykają o 18:00. Głosowanie więc trwa raptem dziesięć godzin. Kraj jest biedny, ale demokratyczny. Pamiętają tu niedawną wojnę domową i celebrują demokratyczne praktyki. Kadencja prezydenta trwa sześć lat, a Głowa Państwa, oczywiście tak, jak w USA ma swojego wiceprezydenta. Na kartach wyborczych jest nazwisko obu (w dziewięciu przypadkach – obojga, bo na prezydenta kandydują dwie kobiety, a na wiceprezydenta – siedem). Jest 20 kandydatów, ale liczy się dwóch: urzędujący prezydent George Tawlon Manneh Oppong Ousman Weah oraz były wiceprezydent Joseph Boakai. Jak się potem okaże w pierwszej turze obaj uzyskali po 44% głosów, zatem będzie druga tura, a zgodnie z europarlamentarną praktyką wysyłania tych samych obserwatorów, którzy byli na pierwszej turze – znów będę w Liberii! Druga tura przewidywana jest na 14 listopada.
Od piątej rano przed lokalami wyborczymi ustawiają się kolejki. W ciągu dnia urosną do niebotycznych rozmiarów. Obserwowałem wybory w przeszło trzydziestu krajach Europy, Azji, Afryki, Ameryki Północnej oraz Ameryki Południowej i takich kolejek jeszcze nie widziałem! Żeby ułatwić wyborcom, poszczególne urny mają różne kolory: czerwona – to głosy na prezydenta, zielona – na tutejszy „Sejm”, czyli Izbę Reprezentantów (rzecz jasna: nazwa identyczna, jak w USA) oraz niebieska – wybory senatorów.
Jest pora deszczowa. Często leje jak z cebra, ale przynajmniej nie jest gorąco i duszno, czego doświadczałem szereg razy na tym kontynencie.
Tłok jest nie tylko w lokalach wyborczych i przed nimi, ale także na targowiskach, które przypominają mrowiska. Te gromady ludzi widzimy jeżdżąc z jednego lokalu wyborczego do kolejnego. Przejeżdżam akurat koło ambasady brytyjskiej i budynku z emblematami ONZ i ku mojemu zdziwieniu w tym bodaj najbardziej proamerykańskim kraju generalnie niechętnej Jankesom Afryki widzę motocyklistę w T-shircie z napisem… „Gazprom”.
W szkole fundacji Barnesa, gdzie znajduje się lokal wyborczy oraz w innych, wybory przebiegają spokojnie. Kogut pieje – obojętnie od pory dnia – a ludzie głosują. Bardzo dużo „mężów zaufania” i uwaga: sami młodzi.
W mieście Margibi przed lokalem wyborczym spotykam księdza w koloratce. Wielebny Francis rozpromienia się, gdy słyszy, że jestem z Polski. Od razu mówi, że to ojczyzna Jana Pawła II. Wie, że 95% Polaków to katolicy. Gdy mówię do niego po łacinie „Laudetur Jesus Christus”, rozpromienia się jeszcze bardziej i podnosi ręce jakby chciał mnie błogosławić.
Wybory są wydarzeniem nie tylko politycznym, ale też społecznym: ludzie długo stoją w kolejkach, rozmawiają, wymieniają plotki, integrują się. Przy każdym lokalu wyborczym jest kilka straganów, czasem wprost na ziemi, z owocami, piciem, słodyczami, orzeszkami itd. Zawsze jest przy tym chmara dzieci.
Na obrzeżach Margibi wyróżniająca się od innych dzielnica schludnych parterowych domów z cegieł. Postawili je Amerykanie dla pracowników swoich plantacji kauczuku.
Mieszkam w stolicy kraju Monrowii, liczącej nieco ponad milion mieszkańców. Cała populacja jest ze cztery i pół razy większa, choć mieszka na terytorium, które stanowi aż jedną trzecią terytorium Polski! Zatrzymałem się w hotelu „Mbaba”. Właścicielem jest Libańczyk. Wieść gminna niesie, że wszystkie hotele są tu w rękach Libańczyków – i nie tylko hotele. Żona właściciela jest Irlandką, a on sam zasłynął z tego że w czasie wojny domowej przewidująco zatrudnił w swoim hotelu członków rodzin rebeliantów, co uchroniło hotel od zniszczeń.
Wśród wyborców dostrzegam niemal dzieci, choć oczywiście są już pełnoletni. Niektóre z tych nastolatek dźwigają już własne dziecko. Nie powinno to dziwić, bo Afryka to kontynent, w którym „dzieci mają dzieci”.
Budynki rządowe są tu porozrzucane. MSZ ma piękny widok na Ocean Atlantycki. Większość resortów jest zgrupowana w ogrodzone „kompleksy ministerialne” – i tak np. wartownicy pilnują resortów ministerstwa pracy i ministerstwa rolnictwa.
Rolę taksówek pełnią tu trójkołowe pojazdy, które określiłbym jako „riksze”, gdyby poruszane były siłą mięśni ludzkich – tyle, że mają motorki. Szereg z nich w tym chrześcijańskim kraju – wyznawcy Chrystusa stanowią tu 76% – na tylnej szybie ma napis „Jesus”.
Taki obrazek zapamiętam…
Polecane
Panele dyskusyjne


„W obronie duszy polskiej. Kardynał August Hlond jako opiekun duchowy emigracji polskiej w źródłach Polskiej Misji Katolickiej we Francji 1927–1948”

