„Szerokie Dusze” – odc. 2. IDMN publikuje powieść Stanisława Piaseckiego
12 czerwca 1941 r. w podwarszawskich Palmirach, w ramach akcji AB Niemcy rozstrzelali Stanisława Piaseckiego – redaktora związanego z obozem narodowym tygodnika kulturalnego „Prosto z Mostu”. Znany głównie ze swojej publicystyki politycznej i kulturalnej Piasecki próbował sił również na polu literackim. W związku z 80. rocznicą jego śmierci Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego rozpoczyna publikację drukowanej w latach 1931-1932 powieści Piaseckiego „Szerokie Dusze”.
Co tydzień na stronie IDMN zamieszczany będzie kolejny rozdział powieści.
***
ROZDZIAŁ II
Wybuchło to jakoś na trzeci dzień, przy obiedzie.
Cyprian zadomowił się już w Łutowszczyźnie na dobre. O przeszłości nie mówiło się prawie wcale, a teraźniejszość układałaby się niemal pogodnie, gdyby nie cień, jaki padał na nią od pokoju, gdzie leżał sparaliżowany ojciec. Przyjazd Cypriana ukrywano przed nim z obawy, by zbyt silne wrażenie nie zdmuchnęło życia, zaledwie pełgającego nikłym blaskiem w szeroko pod krzaczastymi brwiami rozwartych oczach. Raz tylko widział go Cyprian przez półotwarte drzwi, tak stojąc, żeby ojciec nie mógł dostrzec jego.
Straszny był. W bezruchu siwej głowy, spoczywającej na wysoko ułożonych poduszkach, w bezwolnym opadzie ramion wzdłuż kołdry, w zastygłych, nabrzmiałych rysach twarzy, skrzywionych jakimś złym grymasem, w obwisłych, szarosrebrnych wąsiskach, poruszających się czasem drobnymi odchyleniami warg, usiłujących mówić i niemogących wydobyć ani słowa z gardła, a nadewszystko w tych właśnie oczach rozwartych szeroko, ruchomych i ciągle penetrujących ściany, w kontraście życia oczu z martwotą całej postaci – czaiła się groza niewysławialna. Długo nie mógł się Cyprian otrząsnąć z wrażenia, choć widział, że wszyscy domownicy, nawykli snadź do trwającego od paru tygodni paraliżu pana domu, stępieli już do cna na niesamowitość widoku.
Szło życie w Łutowszyczyźnie zwykłym, codziennym trybem. Czerwiec, chłodny dotąd, przesilił się nagle w upalne dni początku lata, co umożliwiło przeniesienie stołu jadalnego na werandę, a dla Cypriana położyło kres najprzykrzejszym chwilom dnia, gdy przy śniadaniu, obiedzie czy kolacji trzeba było mówić szeptem, aby głos syna nie doleciał do sąsiadującego z jadalnym pokoju ojca... Bo pozatym czuł się Cyprian cudownie, ponad spodziewanie. Wszyscy i we wszystkim starali się mu dogadzać.
Matka, wpatrzona weń i raz po raz łzę radości ocierająca ukradkiem, zastawiała przed nim smakołyki, które najbardziej kiedyś w dzieciństwie lubił. Nie zapomniała na śniadanie o kawie zapiekanej z sutym kożuszkiem w kamiennych garnuszkach, wydobyła z spiżarni pyszną, suchą kiełbasę z jałowcowym zapachem, na pierwszym zaraz obiedzie miał Cyprian sposobność dać koncert w łykaniu kołdunów, których doliczył się coś blisko kopy. Bratowa, Helenka, starała się w lot uprzedzać każde jego życzenie, a robiła to z taką zabawną kokieterią, rozjaśniającą wdziękiem szarą, bezbarwną twarz z zadartym noskiem, że wydała się Cyprianowi znacznie sympatyczniejsza niż pierwszego wieczoru. Nawet furman, Pauluś, którego Cyprian pamiętał jeszcze wyrostkiem z Niekłaniszek, a który wyrósł na tęgiego, barczystego parobka, ilekroć spotkali się na dziedzińcu, proponował przypochlebnie osiodłanie karego Żuka, ponoć pod wierzch znakomitego.
A Cyprian pławił się w swobodzie i całą piersią oddychał wsią. Rano szedł na łąki, gdzie koszono siano, a gdy się znudził jednostajny świat kos, kładących pokotem soczystą zieleń trawy, przetykanej kwieciem, biegł do ogrodu podbierać matce truskawki i pilnie przyglądał się grzędzie ogórków, czy prędko wybrzuszą się owocem. Nikt go nie pytał, dokąd idzie, gdy szedł w popołudniowych godzinach włóczyć się po lesie, szukając białych, na mięsistych łodyżkach storczyków, mocniej i piękniej pachnących niż tuberozy. Ale nawet w ogólnych rozmowach przy stole, w ogrodzie czy na dziedzińcu tematy z przeszłości były najstaranniej omijane. Jakby jakaś cicha umowa. Mówiło się o wszystkim tak, jakby Cyprian przyjechał nie po kilkunastu latach niewidzenia się z rodziną, ale na wakacje. Raz tylko, zaraz na drugi dzień odbył z matką długą rozmowę o tym, o czym musiał się dowiedzieć o Niekłaniszkach i o sposobie, w jaki dostały się w ręce Wallenburgowej. Dziwne to było i prawie do uwierzenia niepodobne – ale i o tym nie chciało się Cyprianowi myśleć.
Najchętniej spędzał czas w towarzystwie małej brataniczki, ośmioletniej Zośki, z którą zaprzyjaźnili się od razu. Oczarowała go nadzwyczajnym słuchem. Zanucił raz, idąc z małą przez ogród, jakąś huculską piosenkę (Huculszczyzna, na której bawił kiedyś, zbierając motywy muzyczne, znów nawrotem wkręciła mu się w mózg). W kilka godzin potem usłyszał ze zdumieniem, jak tę samą piosenkę, niemal bez błędu, nuciła sobie, zbierając nad miedzą bławatki mała Zońka… On znów ją oczarował wyśmienitą grą ze swych lat dziecinnych, której nauczył ją zaraz prawie po zapoznaniu się. Nazywało się to „wojna babek”, a polegało na wojnie dwóch roślinek, zwanych babkami, które, trzymając w rękach, tak długo uderzało się o siebie, aż jednej z nich odpadła główka –owoc. Kto w ten sposób pierwszy wytłukł wojsko przeciwnika – bo babek zbierało się do wojny po kilkanaście i kolejno wystawiało się je na harc[1] – ten zostawał zwycięzcą.
Zońka po pierwszej próbie tak się rozpaliła do gry, że gotowa była cały dzień bawić się z Cyprianem. Już na drugi dzień zażądała, by jej nakrycie postawiono na stole obok niego, a trzeciego dnia, gdy po obiedzie dopijano herbaty, zawisła Cyprianowi na szyi, przytuliła śniadą twarzyczkę do jego twarzy i zawołała:
– Bardzo stryjaszka kocham!
Skonfundowana wesołością, jaką wywołały jej oświadczyny przy stole, uciekła czymprędzej, odprowadzona rozczulonym wzrokiem Cypriana. Czuł, że pod wpływem tego dziecka, nieświadomego dawnych zatargów między nim a rodziną, topnieją resztki sztywności, jakie jeszcze były i musiały być w stosunkach jego z matką. Zońka stawała się pomostem.
Sam dobrze nie wiedział, jak się to stało, że pochylił się do rąk matczynych i, całując je, powiedział z potrzeby serca:
– Dobrze mi tu, mamusiu, z wami.
Obojgu zwilgotniały oczy. To było coś jak przekreślenie przeszłości. Coś jak wyzwolenie ze sztuczności, krępującej ich oboje. Cyprian wstał i rozprężył ramiona.
– Jak dobrze, jak to dobrze, mamusiu, żeś wysłała ten telegram!
– Jaki telegram, Cypruś?
– No przecież ten, którym wezwałaś mnie, żebym przyjechał!
– Co?...
W oczach matki było takie zdziwienie, że Cyprian zmartwiał. Nerwowo począł szukać depeszy po kieszeniach.
– Sama wysłałaś przecież… twój podpis... – wyjaśniał bezładnie, porażony wprost możliwością, że to nie ona.
– Nic nie rozumiem, Cypruś. O czym ty mówisz? – zabrzmiał jej głos nutą lęku.
Znalazł wreszcie telegram. Nie rozstawał się z nim od chwili, gdy go otrzymał. Podsunął matce pod oczy.
– Jest. Najwyraźniej przecież: „błagam na wszystko przyjeżdżaj,ojciec umierający”.
Słuchała jakby ogłuszona, patrząc zdumionym wzrokiem na literki depeszy.
– Ja… ja… nie wysłałam tego… i nic nie rozumiem…
– Jakże – gorączkował się – podpisane przecież „matka”. Skądbym wiedział o chorobie ojca? Dlaczegoż bym przyjechał? I czemuś od razu, po przyjeździe nic nie powiedziała…
– Nie,Cypruś, nie wspomniałeś o telegramie. Myślałem, żeś dowiedział się od kogoś o paraliżu ojca i…
– Żem przyjechał sam, niezawezwany? Potym, co było? Potym, co nas rozdzieliło? Jak mogłaś tak myśleć? – uniósł się.
Stracił panowanie nad sobą. Zabliźniona dopiero co rana rozogniła mu się w duszy, uderzając warem na mózg. Świadomość, że cały jego powrót i pogodzenie z rodziną oparte są na jakimś szatańskim nieporozumieniu, zerwała w jednej chwili nici uczucia. Zagrała ambicja. Czuł się upokorzony i ośmieszony.
–Więc kto wysłał telegram? Kto mógł to zrobić? Co to wszystko znaczy? – prawie krzyczał.
– Nie wiem, Cypruś, nie wiem… – szeptała matka bezdźwięcznie, przybita nieoczekiwanym obrotem rzeczy i tymi złymi słowami, które spadły na nią z ust syna.
A gdy spojrzała na niego i zrozumiała, co się w nim dziać musi, zerwała się, podeszła i próbowała otoczyć go ramionami. Prawie ją odepchnął.
–Cypruś… Cypruś… Ty myślisz, że… O, cobym dała za to… żebym to ja naprawdę wysłała tę depeszę! Stara jestem,Cypruś, i tyle lat… wiesz, tyle lat bałam się ojca… Po prostu nie przyszło mi na myśl, że mogłam to zrobić… Zrobił to ktoś inny za mnie… To, co było we mnie poza świadomością… To, co jest dziś moją największą radością… Wierzysz?
Pochylił nisko głowę.
– Ktokolwiek wysłał ten telegram – mówiła dalej – niech błogosławione będą jego ręce!
Zrobiła się cisza, tym dokuczliwsza, że brzęcząca weseliskiem much, uwijających się wśród resztek jedzenia na stole.
– Ale kto wysłał, kto wysłał?... – przywtórzył Cyprian swym myślom półgłośno.
Matka rozłożyła bezradnie ręce. Wtem Helenka, siedząca dotąd przy stole milcząco i słuchająca rozmowy w napięciu wszystkich mięśni twarzy, powiedziała cicho:
– To ja wysłałam tę depeszę.
– Ty?!
W głosie matki zabrzmiało bezbrzeżne zdumienie. I coś jakby niewiara.
– Tak, stryjenko, ja. Nie będzie się przecież stryjenko gniewać na mnie.
– Gniewać? Słyszałaś przecież, co powiedziałam przed chwilą. Mogę ci być tylko wdzięczna.
Powiało z tych słów chłodem.
Nie pierwszy raz Cyprian zauważył, że między matką a bratową istnieją jakieś podskórne niechęci, z obu stron maskowane. Przed chwilą: „błogosławione niech będą ręce” – a potem zaraz suche: „mogę być ci tylko wdzięczna”. To już nawet jego dotknęło.
– A więc widzisz,Cypruś, wszystko wyjaśnione – zwróciła się matka do niego.
– Tak, wyjaśnione – wybąkał.
Podszedł bez słowa do Helenki, uścisnął jej mocno ręce i ucałował serdecznie. Ponad jego głową rzuciła triumfalnie spojrzenie stryjence, ale nie spotkała jej oczu.
– Minęło już, prawda? – uśmiechnęła się matka do Cypriana.
– Tak.
I w jej uśmiechu, i w jego odpowiedzi był jakiś przymus. Odczuli to oboje doskonale. O czymś jeszcze się potem rozmawiało, niby swobodnie, niby jak przedtem, ale herbatę wypili szybciej niż kiedykolwiek. Zaraz potem wstali od stołu.
Cyprian poszedł w stronę lasu. Przechodząc przez ogród, udał, że nie dosłyszał wołań Zońki, która mu proponowała zabawę w „wojnę babek”. Przyśpieszył kroku, by ukryć się między drzewami. Chciał być sam. Niezupełnie mu się to udało, bo ledwie zapuścił się w las, dopadł go olbrzymimi susami Reks, śliczne psisko, wilk, z którym, podobnie jak z Zońką, zawarli przyjaźń od razu. Co dzień, ilekroć wychodził z domu, zabierał go ze sobą na spacer i tym podbił zupełnie psie serce. Reks tylko czyhał, kiedy Cyprian gwizdnie na niego. Nikt z nim dotąd na spacery nie chodził. Siedział całymi dniami w budzie lub wygrzewał się na słońcu przed gankiem. Tyle co wybiegł na drogę, by oszczekać przejeżdżające furmanki. Aż tu dziś ten nowy pan wyszedł sam i chce go pozbawić jedynej przyjemności? Dogonił Cypriana i wskoczył mu przednimi łapami na piersi, próbując polizać twarz.
– No, już dobrze, dobrze, piesku. Pójdziemy razem. Grzeczny Reksik– pogładził go po głowie.
Rozgrzana słońcem żywica pachniała mocno. Od łąk szło ostre świerczenie koników polnych i dźwięczny, chyba w tonacji C-dur, brzęk pszczół, zmącony czasem niskim buczeniem trzmiela. Z wysokiej sosny zerwała się z głośnym trzepotem skrzydeł sroka i zaświeciła bielą podbrzusza. Zafalowały gałęzie, rzucając migotliwe cienie na wysmukłe pnie, czerwieniące się w przesiewie słońca. Sucha, na piaskach rosnąca trawka szeleściła pod stopami Cypriana.
Szedł szczęśliwy przyrodą, upojony zapachem lasu, olśniony kolorytem nieba, widnego poprzez gałęzie – a zmarkotniały do najgłębszych pokładów swego „ja”tem, co się przed chwilą stało w Łutowszczyźnie. Właściwie nic – a wszystko. Nie powinien tu być, to jasne. Nie zawezwała go przecież ta, która jedynie mogła go zawezwać, jedynie miała prawo. On, gdyby nie telegram, nie zrobiłby przecież pierwszego kroku. A telegram był – no tak –sfałszowany. Cóż, że potwierdzony później słowami matki, gdy się już stało? To nie to samo, nie to samo...
Po co właściwie ma dalej zostawać w Łutowszczyźnie? Ojciec nie jest przecież umierający. Sparaliżowany, prawda, ale to może trwać miesiącami. Że w Warszawie nie ma co latem robić? Że dobrze się czuje na wsi? To nie powód. A zresztą, czy teraz, po odkryciu sprawy z depeszą, nie będzie mu, nawet wbrew chęciom, jakoś nieswojo? Czy uda się zapomnieć o tym, co w każdym przypomnieniu tysiącem igiełek kłuje ambicję? Może śmieszną, może dziecinną, ale zrósł się z nią od lat całych, od owego dnia, kiedy go ojciec wygnał z domu. Poprzysiągł sobie – och, bo to przesilało się w nim z całym wewnętrznym patosem postanowień – że nie wróci pierwszy nigdy. I wrócił. Przez nieporozumienie. Ale to tylko fakt, a nie jego wobec sprawy stanowisko. Czy można zostać? Ach, jakaż głupia, głupia i jeszcze raz głupia sytuacja!
Włóczył się po lesie sam nie wiedział jak długo. Aż słońce dobrze już zniżyło się ku zachodowi. Ale upał, mimo że las chronił od promieni słonecznych i mimo że padały one coraz bardziej z ukosa, nie zelżał nic a nic. Reks wywiesił język i sapał jak ruszająca ze stacji lokomotywa. A i Cyprianowi dało się gorąco we znaki. Przypomniał sobie, że na skraju lasu jest staw, w którym kąpał się zawsze w dzieciństwie. Prawda, należy do Niekłaniszek, ale chyba z tej strony, od Łutowszczyzny... Gwizdnął na psa.
Tafla stawu, obrosła od strony lasu kępami wikliny, błyszczała zachęcająco. Cyprian wybrał sposobne miejsce, piaseczkiem dochodzące do wody, i zaczął zsuwać buciki. Nagle Reks, siedzący obok niego, zjeżył sierść i głucho zawarczał. Chwycił go Cyprian za obrożę.
Na drodze, wiodącej z Niekłaniszek, po przeciwnej stronie stawu, wzbił się tuman pyłu. Wkrótce wyłonił się z niego mały tabunek koni, pędzących galopem. Było ich coś z pięć czy sześć. Na pierwszym z nich ktoś siedział na oklep. Żółta, skórzana kurtka połyskiwała w słońcu.
Niewstrzymane, wpadły konie całym impetem w wodę. Bryznęła piana. W chwilę potem, natrafiwszy snadź na głębię, zaczęły pływać, głośno prychając.
Pławią pod wieczór konie z Niekłaniszek– uświadomił sobie Cyprian i zaczął przyglądać się jeźdźcowi, siedzącemu na grzbiecie ślicznego bułanka z białą strzałką na czole. Tak, nie ma żadnej wątpliwości. Przecież to kobieta! Przymrużył oczy, by pod słońce dostrzec dokładniej. Miedziana, krótko przycięta czupryna rozburzonych włosów okala twarz. Nie może być! A jednak... z pewnością tak! Toż to sama Wallenburgowa!
Konie podpłynęły trochę bliżej. Mógł Cyprian przyjrzeć się jej nieco lepiej. Omal nie krzyknął zdumieniem. Spod krótkiej kurtki wyzierała nagość śniadych ud, obejmujących mocnym uściskiem kolan brzuch koński, a zanurzonych teraz wysoko w wodzie. Rozwarte szeroko klapy kołnierza odsłaniały głęboko szyję i podnoszące się mocnym oddechem piersi. Była zupełnie naga. Tylko tę rozchełstaną kurtkę skórzaną miała na sobie.
Cyprian poczuł się jak człowiek, zaglądający przez dziurkę od klucza do niewieściej łazienki. Nie widziała go. Zasłonięty był krzakiem. A on ją widział doskonałe. Wstać i ukazać się? Jeszcze gorzej. Wprawi ją oczywiście w kłopot. A zresztą... tak znów bardzo nie chciało mu się przerywać obserwacji...
Był kiedyś, podczas polskiej wojny, kawalerzystą, więc też z uczuciem nagle zrodzonej sympatii patrzył, jak Wallenburgowa przytulała się miłośnie do mokrej szyi bułanka i jak spryskiwała rzeźwiącą wodą wynurzone ponad taflę łby końskiej gromadki. Musi kochać konie – zrodziła mu się w mózgu pewność. A konie były jeden w drugiego śliczne, półkrwi chyba, na dobrym obroku snadź trzymane, dopatrzone, pyszne.
Odpłynęły wreszcie ku brzegowi. Z żalem patrzył Cyprian, jak otrząsały się na łączce, sypiąc wokół miliony brylantowych kropelek. Widowisko skończone...
A tymczasem – nie. Wallenburgowa zeskoczyła z konia (teraz jednak – uświadomił sobie Cyprian– wyglądała w swym przykrótkim kostiumie raczej komicznie), spętała konie, puściła je na trawę, a sama wróciła nad staw. Wyjęła z kieszeni niebieski, gumowy czepeczek, wcisnęła go na miedzianą czuprynę, jednym ruchem zrzuciła kurtkę – i wskoczyła w wodę.
Zaraz od brzegu dała nurka i długo jej nie było widać. Cyprian patrolował wzrokiem powierzchnię stawu. Gdzie wypłynie? Zdumienie jego nie miało granic, gdy po długich, długich sekundach (myślał już, czy nie utonęła), wynurzyła się o dobrych kilkadziesiąt metrów, blisko środka stawu. Ależ nurkuje! przychwalił ją z uznaniem. – Rusałka! A ona tymczasem zaczęła płynąć, i wzięła kierunek prawie prosto na miejsce, w którem przycupnął Cyprian.
Zaniepokoił się. A jeśli tu dopłynie i wyskoczy na brzeg? Uciec już teraz nie ma sposobu. Więc tylko ręką ujął mocno pysk Reksa, który, zaniepokojony szumem, zaczął powarkiwać. Zbliżała się. Zrazu płynęła szybko, potem coraz wolniej i coraz leniwiej, aż w odległości jakiś parunastu metrów od Cyprianowego punktu obserwacyjnego, wykręciła się na plecy, wynurzyła z wody i, utrzymując ciało na powierzchni jeno drobnymi ruchami dłoni, położyła się na fali, twarzą ku zachodzącemu słońcu.
Cyprian stłumił oddech. Serce waliło mu jak młotem. Nie wiedział, jak długo trwała ta jej sjesta na falach, której był mimowolnym świadkiem. Aż nagle Reks, zirytowany, że mu pan obcęgowym uściskiem dłoni dookoła pyska tamuje oddech, wyrwał się niespodzianie i szczeknął. Cyprian zmartwiał. Jednym rzutem ręki zdusił mu głos w gardle, aż pies zaskowytał, ale skulił ogon pod siebie i uspokoił się. Wallenburgowa, snadź w myślach zatopiona, jakoś chyba nie dosłyszała tego wszystkiego, bo dłuższą jeszcze chwilę przeleżała na fali, prężąc ku słońcu piersi, aż najnieoczekiwaniej, bez żadnych przygotowań wparła się ramionami w wodę i wściekłym, wyścigowym kraulem odpłynęła do brzegu.
Wyszła z wody, wytarła się kilkoma ruchami ręcznika, półmokra chyba jeszcze rozpętała konie, narzuciła kurtkę, wskoczyła na bułanka i, prowadząc cały tabunek na linkach, z miejsca prawie galopem ruszyła ku Niekłaniszkom.
Walkiria! – przyszło Cyprianowi do głowy wagnerowskie porównanie. Jak oczadziały wpatrywał się w znikającą gromadkę końską, aż tumany kurzu, podniesione na drodze, opadły. Szybko zrzucił ubranie i wskoczył do stawu. Chłodna woda orzeźwiła go, choć ciągle mu się zdawało, że nad powierzchnią fal, prutych przed chwilą ramionami Wallenburgowej, unosi się jeszcze zapach jej ciała. Cóż za wspaniała kobieta! – stanęły mu w oczach jej kształty.
I nie jest to kto inny, jak mała KryśkaMustejkówna, starego grubasa Mustejki córka, którą dzieckiem pamięta z Werkliszek. Dowiedział się o tym dopiero onegdaj, od matki. Nazwisko Wallenburgowa nic mu nie mówiło. Wyszła za tego Wallenburga, jakiegoś niemieckiego hrabiego, w czasie wojny. Co się z nim teraz dzieje, nikt nie wie. Podobno uciekł od niej zaraz po ślubie. Inni powiadają, że zginął. Ona sama milczy na ten temat – przypominał sobie relację matki.
Mała Kryśka! Pamięta doskonale jej grube, jasne warkocze. Ściemniały jej teraz włosy w miedź. Dziwna była dziewczyna. Zadzierżysta, wiecznie wszystkimi komenderująca, nieznośnie rozkrzyczana. Nie lubił jej, bo ilekroć jeździło się do Werkliszek czy Mustejkowie przyjeżdżali do Niekłaniszek, kazano mu się z nią bawić – a wszelkim zabawom ona zawsze przewodzić chciała. Prawda, była starsza od niego o jakiś rok czy dwa, ale zawszeć – tylko dziewczyna. Potem – mogła mieć wtedy coś z dwanaście czy trzynaście lat – nagle się zmieniła. Przycichła, spoważniała w ruchach, nie chciała się już bawić ani w wojnę, ani w żandarmów i zbójców, tylko brała go za rękę i prowadziła w alejki parku, gdzie mu opowiadała niestworzone historie o jakichś comtesse’ach i duchach, z czego połowy nie rozumiał i nudził się śmiertelnie. Wyczytywała to ukradkiem z książek swej bony, Francuzki, mademoiselleMartau, zwanej przez służbę z polską panną Martołówną, osóbki wielce romansowej, o której to właściwości wiecznie wykrygowanej i wyfiokowanej nauczycielki dowiedział się Cyprian znacznie później, gdy go już dopuszczano do takich sekretów. Plotki o niej krążyły w okolicy – jako bona przechodziła z dworu do dworu – zgoła fantastyczne. No i została pamiątka trwała – córka panny Martau, za którą alimenty płacił pan Wojdyłło z Halczy, ale która jak dwie krople wody podobna była do pana Wisznickiego z Liwaniec.
Owóż raz, było to w Werkliszkach– Cyprian przyjechał świeżo z egzaminu do trzeciej klasy gimnazjalnej i nosił się wielce dumnie – Kryśka zaprowadziła go do altanki i zaczęła po swojemu, wśród licznych „ochów” i „achów”, opowiadać jakąś szczególniej czułą historię. Słuchał jej jednym uchem, bo znacznie bardziej interesowały go odgłosy, jakie dolatywały znad rzeki. Wiedział, że całe towarzystwo sposobiło się tam do połowu raków, i wiercił się niespokojnie. Nagle Kryśka objęła go ramionami za szyję i mocno, z całej siły, zaczęła całować w usta. Zaskoczony, przerażony prawie, wyrwał się i rzucił do ucieczki. Pobiegło za nim jej urągliwe wołanie:
– A idź się poskarżyć!
Nie poskarżył się, ale unikał odtąd Kryśki starannie. Nie pojechał już tego lata ani razu do Werkliszek, wymawiając się przed rodzicami bólem głowy, jak tylko zaprzęgano konie. Raz Mustejkowie przyjechali z Kryśką do Niekłaniszek– zaszył się wtedy w las i wrócił do domu późną nocą, za co dostał od ojca tęgie cięgi. Potem on pojechał do gimnazjum – a ją wysłano na nauki zagranicę, tak że nawet nie przyjeżdżała na wakacje. Nie widział jej więcej. A ilekroć przypomniał sobie przygodę w altance – do dziś jeszcze – czuł, że się rumieni. Śmieszne, ale tak było.
Całą powrotną drogę znad stawu do domu nie mógł myśleć o niczym innym jak o Kryśce z Werkliszek i tym jej nowym dla niego wcieleniu – pani Krystynie Wallenburgowej z Niekłaniszek. To ona zaraz pierwszego wieczoru po jego powrocie grała Rapsodię huculską. Czy grała z myślą, by on usłyszał? Chyba nie. Tylko przecież szczególnym warunkom akustycznym, ciszy nocnej i wiatrowi z tamtej strony miał do zawdzięczenia, że dalekie, dalekie dźwięki fortepianu doszły do niego. Nie mogła na to liczyć. A więc? Grała jego kompozycję – dla siebie? To równie dziwne. Grała przecież w tych Niekłaniszkach, z których wyzuła jego rodzinę. Jak to wszystko związać, pogodzić z sobą, jeśli prawdą jest – a chyba musi być prawdą – opowiadanie matki o zaciekłej nienawiści Wallenburgowej do wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z Rząśnickimi?
Rozważał każde słowo matczynej relacji. Brakowało mu w nich jakiegoś ogniwa psychologicznego, któreby tłumaczyło powstanie tej nienawiści. Bo zrazu przecież, jak opowiadała matka, między ojcem a Wallenburgową panowały stosunki jak najlepsze. Tak dobre, że nawet krzywo na nie zaczęła patrzeć matka, posądzając papę Rząśnickiego o lekkie zadurzenie w sąsiadce. Roześmiał się Cyprian w głos, gdy to usłyszał. Jego ojciec, dobrze już pod siedemdziesiątkę zaawansowany – i Krysia Mustejkówna czy, jak kto woli,Wallenburgowa, która mogłaby snadnie być jego córką, a była córką przyjaciela i kolegi szkolnego! Nie, to nie do wiary.
Coś chyba innego musiało ich zbliżyć, a potem rozdzielić. Już raczej – zdaje się wspólna obojgu – pasja despotyzmu i dochodzenia siłą własnych krzywd, wszystko jedno, rzeczywistych czy urojonych.
Przypomniał sobie Cyprian opowiadanie matki o powrocie Wallenburgowej po wojnie do Werkliszek. Ojciec jej, stary Mustejko, już nie żył. Dwór zastała spalony. Z zabudowań gospodarskich smętne resztki. Kazała podeprzeć belkami na pół ocalałą izdebkę w czworakach i tam zamieszkała. Próbowała zagospodarować się, wytoczywszy wściekłą walkę chłopom, którzy przez lata wojny i nieobecności właścicieli poczuli się w majątku Mustejków jak u siebie w domu. Jej nieustępliwa, gwałtowna natura i ciągłe zatargi ze wszystkimi o wszystko stały się wnet głośne.
Zewsząd płynęły na nią skargi. A właśnie ojciec Cypriana brał ją zawsze w obronę. Matka się temu dziwiła – Cyprian, gdy mu to powiedziała, rozumiał. Musiała snadźWallenburgowa zaimponować ojcu tym, co sam miał w sobie. Wreszcie któregoś dnia pojechał do Werkliszek i zaofiarował jej pomoc w gospodarce. Odrzuciła, zdaje się nawet szorstko, bo matka opowiadała Cyprianowi, że wrócił zły i ofuknął ją tylko, gdy się dopytywała szczegółów. W rok później wybuchł w Werkliszkach pożar. Wszystko, co Wallenburgowa na nowo wzniosła, spaliło się do cna. Ojciec Cypriana znów jej zaproponował pomoc. Tym razem przyjęła. Więcej nawet. Skorzystała z zaproszenia do Niekłaniszek, gdzie miała zamieszkać do czasu, aż się pobuduje u siebie.
Od tego momentu opowieść matki o przejściach z Wallenburgową zabarwiona była tak silnymi akcentami rozdrażnienia, że Cyprianowi trudno było rozdzielić opinie od faktów. Musiały się obie wzajemnie nielubić. To jasne. Ojciec natomiast miał darzyć nową mieszkankę Niekłaniszek pełną sympatią, co było u niego rzadkie, jako że był niemal dla wszystkich zimny, surowy, opryskliwy. Prowadzili ze sobą długie rozmowy, we wszystkim się zgadzali. „Basowała ojcu, ile się zmieści” – przypomniał sobie Cyprian określenie matki. Może i tak, a może się naprawdę zgadzali? Dość że po jakimś czasie co raz więcej rzeczy w Niekłaniszkach zaczęło się dziać według woli Wallenburgowej, a wbrew zdaniu matki. No i plany odbudowania się w Werkliszkach szły coraz bardziej w odwłokę. Aż wreszcie Wallenburgowa zaniechała zamiaru prowadzenia tam gospodarki na własną rękę, powzięła plan, z którego wielce była dumna, oddania ziemi pod uprawę chłopom na tzw. trzecią część[2]. Punkt ciężkości planu krył się w tym, że chłopom z dalszych wiosek, a ci już mieli zalać sadła za skórę chłopom z wioski najbliższej, z którymi była w wojnie. Potem zabrała się do sprzedawania lasu. Udało się jej to zrobić szybko i bardzo korzystnie. Ale mimo uregulowania swych spraw ciągle siedziała w Niekłaniszkach, ku utrapieniu matki, która o jej półrocznej przeszło gościnie nie umiała wprost mówić spokojnie, choć przecież działo się to dobrych kilka lat temu. Aż wreszcie otrzymała Wallenburgowa jakiś list z zagranicy, spakowała się w ciągu kilku godzin i wyjechała.
– Był to dla mnie najszczęśliwszy dzień – przypomniał sobie Cyprian słowa matki. – Nie wiedziałam niestety wówczas, że ojciec zapożyczył się u niej i że to jeszcze wypłynie...
Sumy tej pożyczki i na co była ona ojcu potrzebna, nie mógł Cyprian od matki wydobyć. Nigdy się sprawami majątkowymi nie interesowała. Cały jej świat zamykał się w gospodarstwie kobiecym, w porządkach domowych, w hodowli indyków, kaczek i kur. Wiedziała tylko, że ojciec miał jakieś kłopoty finansowe i że pewnie pożyczył od Wallenburgowej z tych pieniędzy, które dostała za las.
Zniknęła potem Wallenburgowa z horyzontu na długi czas. Nie było jej w kraju coś trzy czy cztery lata. I żadnej o niej wieści. Aż któregoś dnia przyszedł do ojca list z Warszawy. Na kopercie poznała matka jej pismo. Nie powiedział nikomu, co list zawiera, ale spochmurniał i przez kilka dni niedobrze było nawinąć mu się pod rękę. Po kilku miesiącach Wallenburgowa przyjechała sama do Niekłaniszek. Zamknęli się z ojcem w gabinecie, ale o czym mówili, nikt nie wiedział, bo później, przy stole, była już tylko mowa o paryskiej wystawie sztuki dekoracyjnej, którą Wallenburgowa właśnie zwiedziła. Jej wizyty w Niekłaniszkach– mieszkała wtedy w Wilnie – stały się coraz częstsze. Zawsze według tego samego programu. Naprzód poufna – a przez drzwi było słychać, że burzliwa – konferencja z ojcem, potem ogólna rozmowa przy stole o rzeczach najobojętniejszych.
Aż wreszcie po ostatniej z jej wizyt ojciec odbył pierwszą na ten temat rozmowę z matką.
Rozumiał Cyprian, jakim gromem musiała być dla matki wiadomość o ruinie finansowej, grożącej Niekłaniszkom. Oprócz długu u Wallenburgowej była masa innych długów, w tym sporo lichwiarskich, zaległości podatkowe, niepopłacone raty. Jak do tego doszło, nie umiała sobie wytłumaczyć. Wiedziała, że ojciec dużo stracił na eksporcie grzybów, który próbował organizować, wiedziała, że dwa razy, rok po roku, wytłukł im zasiewy grad, a asekuracja nie była zapłacona, ale nie domyślała się, że jest aż tak źle. Wolna od długów była tylko Łutowszczyzna, posagowy folwark matki, obwarowany mądrą, starą intercyzą.
Owóż Wallenburgowa wystąpiła z projektem, by Niekłaniszki dopuścić do licytacji. Ona – fikcyjnie – majątek kupi, wszystkie drobne długi spadną, a jej spłacać będzie ojciec należność ratami, siedząc dalej w Niekłaniszkach i działając na zewnątrz jako administrator.
Z przyjaźni to proponowała – z naciskiem podkreślał matce ojciec. – Dla niej to przecież żaden interes.
W przyjaźń Walenburgowej nie wierzyła matka ani na chwilę. Przeraziła się poprostu.
Próbowała – z pewnością nieśmiało i półprosząco, jak to ona – wysuwać jakieś wątpliwości. Ale Cyprian wiedział doskonale, że gdy ojciec raz coś sobie uplanował, to wszelkie sprzeciwy tylko pobudzały jego opór. Gdy więc opowiadanie matki doszło do tego momentu, dalszy ciąg znał już z góry.
Licytacja odbyła się ściśle tak, jak zostało ukartowane. I Rząśniccy siedzieli jeszcze potem w Niekłaniszkach coś półtora roku. Nawet matka odetchnęła, ciesząc się, że ją złe przeczucia zawiodły.
Miał jeszcze Cyprian w uszach bolesne łkanie matki, nad którym nie była w stanie zapanować, gdy przeszła do zdania sprawy z tego, co się stało potem. A odbyło się to z całą brutalnością formy, z komornikiem, policją i wynoszeniem rzeczy na drogę, gdzie mokły przez dwa dni na deszczu, dopóki ich cichaczem, w tajemnicy przed ojcem nie kazała zwieźć matka do Łutowszyszczyzny. Bo ojciec wprost się zapamiętał w rozpaczy i wściekłości. Gdy zwracano się do niego o dyspozycję, krzyczał tylko nieprzytomnie:
– Nic nie ruszać! Niech wszystko zgnije! Niech się ludzie dowiedzą!
Wtedy to chwycił go pierwszy atak apoplektyczny. Na pół martwego przewieziono go do Łutowszczyzny. Chorował długo. Podniósł się z łóżka żelazną wolą życia, ale już ciągle potem niedomagał. Aż przyszedł drugi atak, ten sprzed kilku tygodni, który powalił go i do dziś trzyma.
Nie umiał w sobie znaleźć Cyprian, gdy o tym myślał, żadnego innego uczucia prócz uczucia grozy. Zbyt silnie tkwił w nim stary, zapiekły żal do ojca za to co, ich kiedyś rozdzieliło.
Ale tymbardziej właśnie, że pamiętał ojcowski despotyzm i tę bezgraniczną dumę sobiepana na Niekłaniszkach, rozumiał, czym musiały być dla niego takie przejścia. Ksawery Maciej dwojga imion Rząśnicki, dziedzic z Niekłaniszek, który każdego parobka traktował jak rzecz, który do policjanta nie mówił inaczej jak „ty”, który jakiegoś tam urzędnika sądowego, komenderującego eksmisją, musiał mieć za psi pazur – wobec całej gawiedzi wygnany z rodzinnego majątku.
A swoją droga, tej sprawy z Wallenburgową nie potrafił sobie Cyprian przekonywająco wytłumaczyć. Matka miała na to odpowiedź gotową:
– Wiedźma! Lafirynda! Opętała ojca, że jej zawierzył, a z góry miała plan wydarcia nam Niekłaniszek. Przeputała w Paryżu wszystko, co dostała za lasy werklińskie, więc umyśliła dojść krótką drogą do nowego majątku. Wróciła przecież z zagranicy bez grosza. Co tam wydziwiała, wstyd po prostu opowiadać.
– A czy ojciec umówione raty spłacał jej? – indagował Cyprian.
Odpowiedź matki brzmiała kategorycznie. Nie tu chyba kryła się tajemnica. Może więc naprawdę zgóry było uplanowane? Ohyda! A takie ma ta Wallenburgowa anielskie oczy – przypominał sobie pierwsze zetknięcie z nią po powrocie. – I taka wspaniała kobieta – wrócił myślą trochę ni w pięć ni w dziewięć do spostrzeżeń, dopiero couczynionych nad stawem.
Inna rzecz, że sama zgoda ojca na tę kombinację z fikcyjną licytacją wydała się Cyprianowi od razu brzydka. Nie bardzo się na zawiłościach prawnych rozumiał, ale czuł, że coś tu nie było w porządku. Powiedział to matce natychmiast, gdy opowieść jej doszła do tego punktu. Zdziwiła się. Zacytowała kilka przykładów z sąsiedztwa, wymieniła kilka nazwisk ludzi, o których Cyprian wiedział, że cieszą się powszechnym szacunkiem.
– Każdy tak robi, gdy go nieszczęście przyciśnie – mówiła – Trzeba się bronić. Wojna nas zniszczyła, podatki zjadają, lichwiarze duszą… Spytaj się, kogo chcesz. Ile razy dyskutowało się o tym po naszym wygnaniu. Ale skorzystać z czyjegoś zaufania po to, by go ograbić, na to może się zdobyć tylko taki potwór jak Wallenburgowa.
Mimo, że sprawa wcale nie była do śmiechu, nie mógł Cyprian oprzeć się wrażeniu czegoś komicznego, gdy teraz po przygodzie nad stawem przypomniał siebie określenie matki:Wallenburgowa – potwór! Było w tym coś tak sprzecznego z zewnętrznością rusałki niekłaniskiej…
Znów się złapał na rozpamiętywaniu kształtów wprzód półukrytych pod żółtą, skórzaną kurtką, a potem bezwstydnie nagich w wodzie i słońcu. Wspaniała kobieta! – skonstatował po raz niewiadomo który.
A zarazem jakoś zmętniały w nim i zbladły wątpliwości, czy po wykryciu sprawy z telegramem można zostać dalej na Łutowszyźnie. Uczuł, że to, co było najistotniejszym, gdy popołudniu szedł szukać w lesie samotności, niespodzianie straciło dlań wszelkie znaczenie. Oczywiście, zostanie. Dlaczego właściwie nie miałby zostać? Matka pragnie tego, z całego serca. Helenka wysyłała przecież telegram, więc i po jej było myśli, z małą Zońką przyjaźń zupełna, ba, nawet Reks radośnie macha ogonem, ilekroć go zobaczy.
Jakby wczuwając się w myśli Cypriana, pies otarł się o niego pieszczotliwie i z głośnym, radosnym szczekaniem popędził naprzód ku widocznemu już w kępie sosen domowi.
W ogrodzie natknął się Cyprian na matkę. Wycinała sałatę. Gdy posłyszała kroki, podniosła się i spojrzała na Cypriana niespokojnie. Szukała w jego oczach wyniku popołudniowych medytacji. Odczuł to w lot, rzucił się jej na szyję, uściskał, a potem, pogwizdując wesoło, pobiegł do swego pokoju. Kolacja upłynęła w nastroju niczym niezmąconej pogody. Cyprian przekomarzał się z Zońką, Helence prawił dusery[3], aż czerwieniała z radości, a zajadał za trzech, ku pełnemu ukontentowaniu matki, za punkt honoru sobie mającej, by nic na półmiskach nie zostawało.
Późnym wieczorem, gdy znalazł się już u siebie, długo przez otwarte okno nasłuchiwał, czy znów nie zabrzmi w niekłaniskim dworze fortepian. Ale cisza panowała zupełna.
Nie dojrzał też światełek w oknach. Położył się do łóżka i przy świetle małej, naftowej lampki próbował czytać. Ale wnet do rozpaczy go doprowadziły harce dwóch wielkich ciem, co chwila bijących skrzydłami o szkiełko i rzucających na ściany ruchome cienie.
Skrzypnęły drzwi. Do pokoju cicho weszła matka i przysiadła na cyprianowym łóżku.
Nie powiedziała nic, tylko przytuliła siwą głowę do jego piersi i mocno go objęła rękami.
Czuł, jak drżała. Zamknął oczy. Jak kiedyś, jak kiedyś, tyle, tyle lat temu... Też przychodziła do jego pokoju, też siadała na łóżeczku cicho, cichuteńko opowiadała mu dziwne bajki, jakich nigdy potem nie znalazł w książkach. Matczyne bajki.
–Cypruś– posłyszał jej głos – ty wiesz, jak bardzo szczerze i jak bardzo gorąco cieszę się twoim powrotem. Nie zrozumiesz mnie źle, gdy jeszcze raz powrócę do tego telegramu. Bo widzisz... ja nie wierzę ... i nie mogę uwierzyć, żeby go wysłała Helenka. Jest coś w tym, czego nie umiem sobie wytłumaczyć i czego się boję...
Cyprian podniósł się na łóżku.
– Ale dlaczegóżby ona nie miała wysłać? Sama przecież przyznała się, nie pytana, nieproszona...
– Właśnie, właśnie... To jest tak niczym nieumotywowane... Nie pamiętasz, Cypruś, którego dnia był ten telegram wysłany?
Wyskoczył z łóżka i odszukał depeszę. Podał ją matce.
– Więc nie myliłam się! – niemal triumfem zabrzmiał głos matki. – W środę! A ani we wtorek, ani w środę, ani w czwartek nie wychodziła Helenka z Łutowszczyzny i nie mogła być w miasteczku na poczcie. Zońka przez te trzy dni leżała przeziębiona, a ona czuwała przy niej. Doskonale pamiętam.
– No dobrze, mamusiu, ale mogła przecież nadać depeszę przez kogoś. Bo ja wiem...
może Paulusiowi kazała, jak szedł po listy ...
– O, nie. Pauluś byłby mi powiedział. Jestem już zupełnie pewna. To nie ona.
–Pocóżby się więc przyznawała?
– W tym właśnie sęk. Ty jej Cypruś, nie znasz. Jest dla ciebie miła, uprzejma... To samo już dziwne. Ja ją znam dobrze. Od dwóch lat przecież mieszkam z nią pod jednym dachem i wiem, czego można się od niej spodziewać.
– Uprzedziłaś się, mamusiu. Sympatycznego wrażenia Helenka nie robi, ale nie zdaje mi się, żeby...
– Cóż ty możesz wiedzieć po trzech dniach pobytu w Łutowszczyźnie! – w głosie matki była prawie irytacja. – Wstrętna intrygantka, ot co jest. Już ja mam szczęście na stare lata. Naprzód ta Wallenburgowa, jeszcze w Niekłaniszkach, potem znowu tu... Trzeba ją było przygarnąć, gdy wróciła z Rosji. Nie dla niej, ale dla dziecka. Na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy nawet, kto ona jest. Wiktor ożenił się w czasie wojny, nikt jej w rodzinie nie znał. Sanitariuszką była w jakimś szpitalu polowym. Wystarczy. No ale gdy się zjawiła z Zońką– zawsze to Rząśnickich krew... A nie miały tu nikogo bliższego. Ojciec się zrazu wściekał, bo jak brata swego, tak i jego jedynaka Wiktora nigdy nie lubił, ale co było robić... Wdowa i sierota przecież...
Cyprian słuchał w milczeniu.
– Odrazu zrozumieliśmy oboje, że z tą nową, przyszywaną synową ciężkie będziemy mieli życie. Obrażała się o byle co, ciągle nam stroiła miny zdetronizowanej królowej, dopatrywała się w każdym najniewinniejszym słowie zaczepki. Wchodziła w konszachty ze służbą, przed każdym, kto się nawinął, wyżalała się na nas, niewiadomo czemu, bo nikt jej tu przecież nic złego nie zrobił. Nawet ojciec się mitygował wobec niej, choć wiesz, że umie być dla ludzi ciężki. Aż się sama nieraz dziwiłam, że nie wybuchnął. Sprawiała to Zońka. Tego dziecka nie można nie kochać, rozumiesz sam...
– O tak – przytwierdził Cyprian z przekonaniem.
– Ta mała figa ugniotła ojca w swych drobnych rączkach na wosk. Od pierwszych niemal dni. Czego nie umiałam nigdy ani ja, ani ty, jej przyszło samo z siebie. Myśmy się wszyscy zawsze ojca bali – ona jedna nie. I tym go wzięła, choć dzieci nigdy nie lubił. Zaczęło się od tego, że raz na nią huknął. Z najniewinniejszą minką zapytała: „po co dziaduś krzyczy?” Zamilkł, spojrzał na nią spode łba i już nigdy nie słyszałam, by kiedy podniósł głos na Zońkę. I tak było ze wszystkim. Wkradła się mała w łaski. Mówię ci,Cypruś, że chyba nigdy nikogo ojciec tak nie kochał, jak ją kocha. Cieszyłabym się z tego całym sercem, bo dziecko ma złote serce i warte jest miłości nas wszystkich, gdyby nie to, że sytuację odrazu zwietrzyła Helenka i postanowiła ją wyzyskać dla siebie.
Zamilkła na chwilę, jakby zbierając myśli.
– Bo jeszcze jedno muszę ci powiedzieć, żebyś zrozumiał. Zońka, to sam wiesz, nad wiek jest rozwinięta, inteligentna, mądra, grzeczna, posłuszna, usłużna i śliczny ma charakter. Całkowite przeciwieństwo swej matki. A mimo to Helenka ma na nią wpływ olbrzymi. Mała nie widzi jej błędów ani wad. Tak ją jakoś Helenka potrafiła rozhisteryzować ciągłym wbijaniem w główkę: „mamusia jest najpiękniejsza”, „mamusia jest najmądrzejsza”, „mamusia cię najbardziej kocha”, „mamusia tylko dla ciebie żyje”, że Zońka święcie w to wierzy. Przywiązana jest do matki szalenie. No i tak przez Zońkę zaczęła Helenka kierować ojcem, jak chciała. Przeciwko mnie. Nie wprost oczywiście – gra była bardzo cienka i okólnymi drogami prowadzona. Ale w razie czego aż do szantażu włącznie: „jeśli nie, to zabiorę sobie dziecko i pójdę”. Zaczęło się dla mnie piekło...
Zdawało się Cyprianowi, że w zmęczonych oczach matki zaszkliły się łzy.
– Grzech się przyznać, ale odetchnęłam dopiero, gdy ojciec zachorował. Helenka odrazu spokorniała. Poczuła się bez oparcia. Ja zaś poczułam się na nowo panią domu. Ona wie dobrze, że choć bardzo Zońkę kocham, za nos wodzić się nie dam. I nagle ta depesza... Z początku, gdy się o tym dowiedziałam, sądziłam, że to może naprawdę ona wysłała, spodziewając się w tobie znaleźć oparcie, które straciła w ojcu. Ale zaraz potem przyszło mi do głowy, że byłaby to gra zbyt dla niej ryzykowna i zbyt nieostrożna. Wie przecież, że lekarz robi nam wszelkie nadzieje rychłego wyzdrowienia ojca. I wie o stosunku ojca do ciebie. Wątpię, żeby chciała brać na swą odpowiedzialność...
Cyprian zagryzł wargi.
– Przepraszam, Cypruś, przepraszam... Nie chciałam ci zrobić przykrości... Ona musi wyolbrzymiać sobie twój zatarg z ojcem. Wie, że był, ale nie wie, jaki. Nigdy się u nas o tym nie mówiło. Więc widzisz...
Zauważyła, że jeszcze się nie otrząsnął z wrażenia, i ujęła go mocno za ręce.
– Więc widzisz, pomyślałam sobie, że to nie ona wysyłała depeszę, tylko się do niej przyznała, by potem w razie czego wyprzeć się... Taka asekuracja na dwie strony. To w jej stylu. Zaczęłam rachować dni i przyszłam do przekonania, że nie mogła wysłać. Teraz już wiem napewno.
– No dobrze – poderwał się Cyprian – więc co myślisz? Kto wysłał?
– Nie wiem...
Nie bardzo przekonywały Cypriana wątpliwości matki. Podejrzliwość w stosunku do Helenki rozumiał na tle żalu, jaki miała do niej, ale wydawało mu się, że w tym żalu chyba przesadzała trochę.
– Chciałam ci to wszystko,Cypruś, powiedzieć, żebyś był z nią ostrożny...
– Dobrze, mamusiu.
Zaraz po wyjściu matki z pokoju zasnął mocnym, głębokim snem.
[1]harc – do XVII w.: walka pojedynczych żołnierzy nieprzyjacielskich wojsk, staczana przed rozpoczęciem walnej bitwy.
[2] Trójpolówka – system uprawy ziemi polegający na podzieleniu pola na trzy części. Każdego roku uprawiane są dwa z nich, trzecia ugoruje.
[3]duser – komplement, pochlebstwo.