book cover

„Szerokie Dusze” – odc. 3. IDMN publikuje powieść Stanisława Piaseckiego

Stanisław Piasecki

12 czerwca 1941 r. w podwarszawskich Palmirach, w ramach akcji AB Niemcy rozstrzelali Stanisława Piaseckiego – redaktora związanego z obozem narodowym tygodnika kulturalnego „Prosto z Mostu”. Znany głównie ze swojej publicystyki politycznej i kulturalnej Piasecki próbował sił również na polu literackim. W związku z 80. rocznicą jego śmierci Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego rozpoczął publikację drukowanej w latach 1931-1932 powieści Piaseckiego „Szerokie Dusze”.

Co tydzień na stronie IDMN zamieszczany jest kolejny rozdział powieści.

***

ROZDZIAŁ III

Stara baszta, a raczej jej ruiny, od dawien dawna były największą dumą Łutowszczyzny. Cyprian pamiętał doskonale, jeszcze z niekłaniskich czasów, że ilekroć ktoś znaczniejszy zajechał do rodziców, a pierwszy raz był w tych stronach, ojciec nigdy nie zaniedbał, po obiedzie oczywiście, odbyć z gościem wycieczki do Łutowszczyzny. Baszta stała na górce, o jakieś paręset metrów od domu, a tak była ukryta w drzewach, że z dołu się jej nie widziało Ta­koż i głęboka fosa, ciągnąca się szerokim ko­łem, kryła się w gęstwinie olchy i leszczyny, a na wałach sterczały dumnie stare, prostopienne sosny. Dziko tu było zupełnie. Wąską ścieżyną, wyciętą w gąszczach parowu – fosy, można się było wydostać na stok wałów, obro­słych już rzadziej i, lawirując wśród wielkich kamieni, spadłych dawnymi laty z ruin, dojść do baszty. Niewiele co z niej zostało. Szczątki kamiennego okrąglaka, budowanego ongiś z ogromnych, granitowych głazów, wznosiły się zaledwie kilka metrów ponad ziemię. Z jednej strony były zupełnie rozwalone. Tędy wcho­dziło się do środka, gdzie stała drewniana ła­weczka. Zamiast dachu zwieszały się nad rui­nami gałęzie drzew zieloną powałą liści.

Historia ruin, którą ojciec Cypriana rad opowiadał gościom, sięgała w głąb dziejów pogańskiej Litwy, a powtarzały się w niej ciągle imiona Giedymina i Kiejstuta. Cyprian miał
już w wyższych klasach gimnazjalnych poważne wątpliwości co do naukowej ścisłości tych
danych, zaczerpniętych ze źródła dla ojca świętego: encyklopedii Orgelbranda[1], wydanej w latach osiemdziesiątych. Sam raczej skłonny byłprzypuszczać – nigdy oczywiście nie ośmielił się z tym przed ojcem wyjechać – że baszta wcale nie stanowiła części giedyminowskiegozamczyska o romantycznej przeszłości, ale że pochodziła z czasów późniejszych, jagiellońskich, i zadanie miała zgoła skromne. Po prostu jedna z wież sygnalizacyjnych, na których rozpalano wici.

W tej to baszcie założył sobie Cyprianczytelnię, gdy po tygodniowym pobycie w Łutowszczyźnie znudziły mu się już wielogodzinne włóczęgi po lasach i polach. Biblioteczka w Łutowszczyźnie nie była zbyt bogata. Składała się niemal wyłącznie z dodatków powieściowych do „Tygodnika Ilustrowanego”. Cyprian zabrał się odrazu do Prusa i pochłaniał po kolei nieskończona ilość małych tomików Emancypantek, Lalki i Faraona. Niby to się wszystko pamiętało z lat dawnych, a czytało się jak rzeczy zupełnie nowe. Z rozczuleniem wczytywał się w dzieje bidulki Madzi Brzeskiej i, wbrew Prusowi, był rad, że nie wyszła za Solskiego, a trochę się zmartwił, gdy ostatnie słowa powieści znów otwierały ku temu furtkę. Stanowczo Solski nie był jej wart, a jej jego miliony niepotrzebne. Poczuł nieoczekiwanie sympatię do Wokulskiego (nigdy go nie lubił), gdy z pamiętnika starego subiekta Rzeckiego (do tego miał zawsze słabość) przypomniał sobie o wstręcie Stacha do zapachu kalafiorów. No, a już Faraona czytał jak objawienie. Rozkoszował się każdą kartką i jedno mu tylko rodziło się w mózgu określenie: arcydzieło.

Toteż nie bardzo był zadowolony, gdy po kilku dniach Helenka odkryła jego kryjówkę w baszcie i również tu zaczęła przychodzić czytywać. Niechby tam zresztą – gdyby nie to, że co chwilę podnosiła głowę znad książki i zagadywała go, przerywając lekturę z reguły niemal w najciekawszym miejscu. Silił się na uprzejmość, by jej nie urazić, bo wbrew ostremu sądowi matki nie mógł jej nic zarzucić.Wprost czuł, jak starała się wytworzyć w domu atmosferę harmonii, nadszarpniętą mocno oschłością matki w stosunku do niej. „Przyczaiła się” – określała to matka. Cyprian jednak gotów był przypuszczać, że matka, uprzedzona do niej, przesadzała w malowaniu charakteru Helenki czarnymi barwami.

O sprawie depeszy nie zdarzyło mu się jakoś z nią gadać. Korciło go nieraz, by zadać kilka pytań, któreby wyjaśniły wątpliwości, wysunięte owego wieczoru przez matkę – i nie było okazji. Tak się bowiem przeważnie składało, że Helenka jego raczej brała na spytki niż przeciwnie. Musiał jej opowiadać o Paryżu, gdzie bawił kilka lat na studiach muzycznych, nie darowała mu wspomnień z wojny bolszewickiej, zagadywała go o wcześniejsze lata, których dzieje zupełnie były rodzinie nieznane, bo rozdzieleni byli nietylko zatargiem Cypriana z ojcem, ale linią frontu. Cypriana wielka wojna zaskoczyła w Zakopanem – oni siedzieli w Niekłaniszkach. Nieraz dorozumiewał się Cyprian, że Helenka tak prowadziła rozmowę, by wydobyć od niego powód, dla którego ojciec go kiedyś wygnał. Zmierzała do tego okólną drogą dyskretnie, nie narzucając się. O tym zaś Cyprian z nikim, nawet z nią, choć zbliżyły ich bardzo długie wspólne gawędy, rozmawiać nie chciał. Zbyt go to bolało.

Aż raz, w baszcie, poniosła ją widać ciekawość, bo wprost, bez żadnych przygotowań, zapytała:

– Powiedz mi, Cypruś, o co właściwie poróżniliście się z ojcem?

Cyprian aż się zatrząsłw sobie. Odczuł jej pytanie jako brutalność i nie wiedział sam czemu, odruchowo, odpalił pytaniem, w którym jeśli były jakieś asocjacje z dopytywaniem się Helenki, to tylko uczuciowe:

– Czy ten telegram do mnie tyś sama nadawała na poczcie?

Zdawało mu się, że się zmieszała. Czy sprawiło to niespodziewane padnięcie pytania, czy jego treść – nie wiedział. Ale już w następnym ułamku sekundy, gdy posłyszał odpowiedź, głos Helenki brzmiał zupełnie swobodnie.

– Nie. Napisałam sama, ale prosiłam o nadanie furmana z Kiemielicz, którego przysłał pan Jacuński z zapytaniem o zdrowie ojca. Jechał później z jakimś interesem do miasteczka. Ja nie mogłam tego dnia, bo Zońka była chora.

Wdzięczny był jej z całego serca, że nie dodała na końcu: „ale dlaczego pytasz?” Więc podejrzenie matki obalone! – uradował się i szybko, jakby tej dygresji wcale w rozmowie nie było, i żeby ją odrazu zamazać, zaczął odpowiadać na pierwsze pytanie Helenki.

– Widzisz, Helu... Jak by ci to powiedzieć... O co poróżniłem się z ojcem...

– Może nie chcesz o tym mówić? Rozumiem, że to bolesne wspomnienie – przerwała mu miękko.

               –Nie, nie! Owszem. Ty powinnaś wiedzieć – podjął ujęty jej delikatnością.– Jakby to najkrócej sformułować... Wszystkiemu winien był książę.

– Książę? Z Korniłowiec?

– Tak. Byłem jeszcze wtedy smarkaczem. Uczyłem się w domu, i pod kierunkiem nauczyciela, pana Grapy – bardzo zabawne homo – przechodziłem kurs drugiej klasy gimnazjalnej. Jakoś na wiosnę urodziła się księciu córka. Jubel był w Korniłowcach ogromny, bo wszyscy wiedzieli, że bardzo chciał mieć córkę, a miał dotąd samych synów, coś trzech bodaj. Dla uczczenia tego ewenementu rodzinnego postanowił książę wyprawić wielkie, huczne chrzciny i sprosić całe okoliczne ziemiaństwo, pierwszy raz bodaj od czasu, jak objął majątek po starym księciu Sewerynie...

– Ach tak, przypominam sobie – wtrąciła Helenka. – Stryj często opowiadał o tych chrzcinach.

– A widzisz! To i łatwiej mnie zrozumiesz. Bo uważasz, ojciec w Niekłaniszkach to był despota pierwszej wody i nosił się dumnie. Zawsze twierdził, że nikt mu nie imponuje i powtarzał przy każdej okazji: szlachcicna zagrodzie równy wojewodzie. A że Niekłaniszki nie były znów taką bardzo podłą zagrodą, więc tymbardziej. Gdy dostał zaproszenie do Korniłowiec, mruknął tylko, że się jeszcze namyśli, ale swoją drogą w dzień chrzcin od samego świtu co chwila spoglądał na zegarek, czy nie czas już jechać. Pojechali razem z matką. No i ojca wzięło... Ceremoniał chrztu w kaplicy pałacu korniłowieckiego mogę odtrzepać jak pacierz, tyle razy ojciec go opowiadał.

– Ja też – uśmiechnęła się Helenka.

– Tam, na tych chrzcinach, zdecydował się mój los. Coś tam przy obiedzie zgadało się o wychowaniu. Książę zaczął opowiadać, że w Królestwie, na terenie jednego z majątków, powstaje nowoczesna szkoła na wzór angielski i że on, chcąc dać przykład, że nie należy dzieci wychowywać zagranicą, od nowego roku szkolnego pośle tam swego najstarszego syna. Decyzja ojca musiała zapaść jeszcze w pałacu korniłowieckim, bo zaraz po przyjeździe oświadczył mi, że postanowił oddać mnie do wspaniałej, nowo założonej szkoły. W ten sposób zostałem jej uczniem i kolegą młodego księcia, co ojcu bardzo zdaje się pochlebiało, bo ilekroć przyjeżdżałem na wakacje, zawsze się o niego dopytywał. A Andrzej – nazywaliśmy go w szkole Andziulką, bo był różowy jak panienka – owszem, był nawet chłopcem miłym, ale w naukach dosyć tępym. Przytym był chorowity i nie brał udziału w grach na boisku, gdzie ja przewodziłem. Nie zbliżyliśmy się ze sobą. Wiem, że to ojca bolało, choć mi tego nigdy wprost nie powiedział. Lubiłem Andrzeja, ale nic nas nie łączyło. Ciekaw jestem, co się z nim teraz dzieje?

– Kieruje administracją Korniłowiec. Stary książę już się bardzo posunął.

– Otóż widzisz – ja mam tej szkole do zawdzięczenia wszystko, czym dziś jestem. Od najmłodszych lat ciągnęło mnie do muzyki. Ku irytacji ojca całymi godzinami bębniłem po fortepianie – ale cóż, tyle zaledwie umiałem, co mi ciotka Emilcia pokazała nuty. W szkole, gdzie na zdolności indywidualne każdego z nas specjalną zwracano uwagę, zacząłem się dopiero uczuć muzyki porządnie. Poza godzinami oczywiście. Pociągało to za sobą dodatkowe opłaty. Ojciec, gdy napisałem mu o tym, zapytał tylko, czy książę także uczy się muzyki. Na szczęście dla mnie uczył się i to sprawę rozwiązało. W ostatnich latach szkoły – wyższe klasy mieściły się już nie na wsi w Królestwie, ale wjednym z majątków pod Krakowem – byłem tak zaawansowany, że równocześnie z maturą zdałem egzamin w krakowskim konserwatorium. Pozwalano mi co tydzień, w niedzielę, jeździć do Krakowa na lekcje fortepianu i teorii. Wtedy to już zdecydowałem się, że zostanę muzykiem.

Umilkł na chwilę i zaczął nasłuchiwać.

– Zdawało mi się, że ktoś woła. Ale nie. Wiedziałem – wrócił do opowieści – że będę miał z ojcem ciężką przeprawę. On tak nigdy nie miał zrozumienia dla moich aspiracji muzycznych... Przyjechałem na wakacje. Nie mówiło się zrazu nic o dalszych planach. Raz ojciec mimochodem zapytał, czy nie wiem, co ma dalej zamiar robić książę Andrzej. Wiedziałem. Wybierał się na akademię rolniczą do Dublan. Ojciec uznał ten projekt za bardzo rozumny i na tym się skończyło. Dopiero w kilka dni potem, tonem nieznoszącym sprzeciwu oświadczył mi: „postanowiłem, że pojedziesz się dalej kształcić do Dublan”. Pierwszy bodaj raz w życiu zdobyłem się na to, by mu zaoponować. Chciałem być przecież muzykiem! No i...

Od strony Łutowszczyzny rozległo się wołanie matki: –Cyprus! Cypruś!! Chodź do domu! Szybko!

Cyprian zerwał się.

– A jednak nie myliłem się, że ktoś przedtem wołał. Co się tam mogło stać?

– Ktoś pewnie przyjechał. Widziałam, że jakieś konie skręciły w naszą bramę.

Zbiegli z górki ku domowi. Przed gankiem stała matka i Zońka z krępym, przysadkowatym jegomościem, świecącym potężną łysiną.

–Jacuński– poznała go Helenka.

– Pan Antoni? – spytał Cyprian i zaraz stanął mu w pamięci melonik, umocowany kraciastą chustką na głowie.

– Och, nie. Staruszek już nie żyje. Umarł jeszcze przed moim przyjazdem. Słyszałam tylko o nim. To jego syn. Młody Jacuński, jak się tu mówi o nim, choć już mu chyba dobrze pod sześćdziesiątkę.

– A więc pan Piotr. Pamiętam, pamiętam. Ożenił się?

– Nie, podawnemu stary kawaler.

Umilkli, bo Jacuński, zobaczywszy Cypriana, zaczął biec ku niemu z otwartymi ramionami.

–Cypruś! – grzmiał basem – a pokażże się, jak wyglądasz.

Wycałował go siarczyście, z dubeltówki, odskoczył, zaczął mu się znów przyglądać i pokrzykiwał, zabawnie kiwając głową:

– Jak dwie krople podobny do Ksawerego! Ten sam mały, regularny nos, te same szare oczy. Pamiętam przecież ojca, gdy był w twoim wieku. Tylko że wąsy miał, jak się należy. A ty... A może tobie już pan Cyprian mówić trzeba? Hę? Nic z tego! Cyprusiem zostaniesz dla mnie i kwita. Na twoich chrzcinach byłem przecież.

– Ależ naturalnie...

– W całej okolicy aż dudni o twoim powrocie. Przyjechałem zobaczyć pierwszy. Czas był, Cypruś, wracać, wielki czas. Co było, to było – a teraz będzie inaczej. Prawda? Nie masz wyobrażenia, jak się tu wszyscy dopytują o ciebie. Musiałem obiecać, że będziesz u mnie na imieninach. Nie odmówisz przecież? Matka nie może, rozumiem, musi przy Ksawerym zostać, ale ty?

– Dziękuję bardzo – wybąknął Cyprian – ale doprawdy ja nie zabrałem ze sobą żadnego ubrania wizytowego...

– Głupstwo! To u nas nie potrzebne. Tu nie Warszawa. Więc będziesz? W poniedziałek, na obiad, tak na drugą godzinę.

– Nie odmówisz przecież, Cypruś, panu Piotrowi – wtrąciła matka.

– Załatwione! – grzmiał dalej Jacuński. – A i na panią, pani Heleno, liczę – zwrócił się do niej. – Z Zońką naturalnie. Będzie kilkoro dzieci, zabawi się – pogładził małą po główce. – A teraz mi państwo darują, ale muszę jechać. Do księdza dziekana trzeba wpaść i w miasteczku coś załatwić...

Huknął na furmana. Podjechały konie.

– Zostałby pan u nas na podwieczorku, panie Piotrze – próbowała zatrzymać go matka.

– Dalibóg, nie mogę. Innym razem.

Już się sadowił do powozu. Helenka tymczasem podeszła do furmana.

–Stefuk, a odwiozłeś wtedy na pocztę, co ci dałam? – zapytała głośno, tak by Cyprian słyszał.

– Odwiózł, paniczka, odwiózł.

Cyprianowi przyszło do głowy, że wygląda to na stwierdzanie przed nimi alibi. Konie ruszyły.

– Wpadł jak po ogień – mówiła matka. – Zawsze był taki prędki. A dobre z kościami chłopisko. Jedyny chyba nasz prawdziwy przyjaciel. To się dopiero w nieszczęściu poznaje. Więc w poniedziałek jedziecie? – zwróciła się do Cypriana i Helenki.

– A pojedziemy – przytwierdził Cyprian.

– Pojedziesz sam – wpadła mu w słowo Helenka – bo ja z Zońką nie wybieram się. Jesteśmy tam nikomu niepotrzebne.

Cyprian spojrzał na nią zdumiony. W głosie dźwięczała złość, małe oczki mrugały niespokojnie, a koniuszek zadartego nosa jakby się zaczerwienił.

– Ależ Helu, nie rozumiem zupełnie ...

– Czemu, mamusiu, nie chcesz jechać? – poparła Cypriana Zońka rozełkanym głoskiem.

– Bo nas tylko zapraszają z łaski! –wybuchnęła. – Kto by tam taką jak ja prieżywałkę[2]...

Zaniosła się płaczem i pobiegła do domu. Zońka stała chwilę przerażona i niezdecydowana, aż i ona pobiegła za nią.

– Co jej się stało? – zapytał Cyprian matkę.

– Nie zwracaj uwagi. Histeryczka. Obraziła się, że Jacuński wprzód ciebie poprosił, a potem dopiero ją. Mania prześladowcza, że każdy nią pomiata. Ale nie obawiaj się. Pojedzie. Już ja ją znam...

Matka nie pomyliła się, bo w dzień świętego Piotra i Pawła od samego ranka zaczęła się Helenka stroić. Pokojówka Cześka biegała tylko ciągle tam i z powrotem, to wodę niosąc do jej pokoju, to rozgrzane rurki, to nici, to szpilki. A i Cyprian poświęcił swej garderobie więcej niż zazwyczaj czasu. Gdy już się ubrał,stanął przed lustrem. Zadowolony był z siebie. Stwierdził, że z opalenizną (wieś zrobiła swoje) jest mu do twarzy, przygładził nastroszone brwi (Jacuński chyba miał rację, że podobny był do ojca), spróbował dłonią, czy dobrze sobie wygolił podbródek. Złapał się wreszcie ze wstydem na tym, że sam do siebie zaczął stroić miny, to sznurując usta, to znów odsłaniając biel zębów, to marszcząc czoło w pionową bruzdę nad nosem, to znów wygładzając twarz w sentymentalny ćwierćuśmiech. Więc już tylko poprawił krawat, wydobył silniej rożek chusteczki z górnej kieszonki marynarki, przejechał dłonią po nieskazitelnie zaczesanych, ale mocno rzednących, ciemnawych włosach i wyszedł do bawialnego pokoju.

Zońka już czekała. Z wielkim motylem niebieskiej kokardy we włosach, w zwiewnej sukieneczce, usianej błękitnymi plamami stylizowanych kwiatów, z pałającymi radością policzkami, wyglądała ślicznie. Za chwilę zjawiła się Helenka. Cyprian omal nie krzyknął. Z przerażeniem patrzył na krzykliwy, lśniący szkarłat dziwacznie poupinanej sukni, gaszący bezbarwną cerę wypełzłej blondynki. Ale gdy go spytała – jako warszawiaka – czy mu się podoba, odparł bez zająknienia, że bardzo. W myśli zaś zanotował z przykrością: brak gustu.

Wsiedli do powozu i pojechali. Konie szły wolno po piaszczystym, miałkim trakcie. Szybciej było jechać nie sposób, bo i tak krztusili się w obłokach kurzu, wznoszonych przez końskie kopyta. Otulili się dokładnie płaszczami, które stawały się coraz bielsze i bielsze. Słońce prażyło niemiłosiernie, przepalając na złoto długie, gęste łany żyta, ciągnące się po obu stronach drogi, rozniebieszczając pola łubinu i spiekając na szaro ziemię kartoflisk, poprzerzynaną równymi szeregami zielonych liści. Po kilku kilometrach skręcili w boczną, leśną drogę i odetchnęli nareszcie.

            Cyprian słuchał objaśnień Helenki o towarzystwie, które miało się zebrać w Kiemieliczach. Sąsiedzi, bliższa i dalsza rodzina.

–Musi być –wtrącił z kozła furman Pauluś–prawda, co ludzie powiadają, że pan Jacuński żenić się będzie. Wczoraj na ranku przyjechawszy panienka z Wilna, co tu zimą była. Niczego sobie panienka, a gospodarna! Ho ho!

            –E, Pauluś, byle co opowiadasz –skarciła go Helenka. –Podpędź lepiej konie, spóźnimy się.

–Pośpiejem[3], paniczka, pośpiejem. A tamto –upierał się –gospodyni Stefuku mówiła, musi i prawda. Przydałaby się panu Jacuńskiemu żonka, wiadomo.

            Dowiedział się Cyprian od Helenki, że była to najsensacyjniejsza plotka, jaka od kilku miesięcy krążyła w okolicy, niemało strachu napędzając krewniakom pana Piotra. Stary kawaler był –toteż na Kiemielicze nawykła jego rodzina patrzeć prawie jak na swoje działy. Częste wizyty dalekiej kuzynki, panny Marysi Jacuńskiej, wzbudziły wśród bliższych krewnych niepokój potężny. Zapewnieniom pana Piotra, że Marysi zalecili lekarze Zakopane, ale nie maza co biedaczka wyjechać, więc niech choć w kiemielickich lasach posiedzi –nikt nie dawał wiary. Wietrzono co innego. Różnica wieku? Że on ma lat sześćdziesiąt, a ona dwadzieścia? Kto tam wie, co może wyniknąć. A nuż się z nią ożenił? W starym piecu…

Uśmiechnął się Cyprian na samą myśl, że przysadkowaty, wyleniały Piotr Jacuński, duszachłop, jak mówiła matka, ale urodą i powabnością nie grzeszący, a przytym w latach dobrze posunięty –mógłby stanąć na ślubnym kobiercu jako oblubieniec młodej panny. I przystojnej w dodatku. Tak przynajmniej twierdziła Helenka. Cyprian wyraził wątpliwość, czy ona zechce. Helenka odpowiedziała sentencjonalnie:

– Czegoż to kobieta dla majątku nie zrobi…

Na godzinę drugą zajechali do Kiemielicz. Pauluś z szykiem wykręcił wokół gazonu i zatrzymał konie przed obrosłym dzikiem winem gankiem białego dworku. Wybiegł z drzwi Jacuński i zaczął ich witać serdecznie. Odpowiedzieli imieninowymi życzeniami. Wyelegantowany był, wygolony, doczyszczony, zapięty na ostatni guzik ciemnego ubrania, nawet podstrzyżone świeżo wąsiska mniej się zdawały wyrudziałe. Wyszła również na gwar głosów siostra Jacuńskiego, pani Hancewiczowa, siwa, suchokoścista starowina o czerwonej, spękanej bruzdami twarzy, i przyłączyła się rodzinnym basem do powitań. Przyjechała specjalnie z Radliszek, gdzie stale z córką rezydowała, by czynić w starokawalerskim domu honory gospodyni. Zaopiekowała się Helenką i Zońką, prowadząc je w głąb domu, zaś Jacuński ujął Cypriana pod ramię i pociągnął w aleję parkową.

–Zanim wejdziemy do domu, Cyprian, chciałem ci coś powiedzieć –zagaił rozmowę. – Raczej o coś prosić… Wierzysz chyba w moją przyjaźń dla ciebie i całej waszej rodziny…

Cyprian, zaniepokojony uroczystym wstępem, spojrzał mu w oczy i dostrzegł, że jest jakby zmieszany. Chwilę trwało milczenie.

–Otóż, Cypruś, jest tu dziś w KiemieliczachKrystaWallenburgowa…

Cyprian drgnął.

            – Czekaj, nic nie mów! – ścisnął mu Jacuński mocniej ramię.– Nie zapraszałem jej specjalnie i wiedziałem, że wy będziecie. Sama przyjechała złożyć mi życzenia. To przecież daleka moja kuzynka. Dziesiąta woda po kisielu, ale zawsze. Wszyscy my tu na Kresach jesteśmy bliżej czy dalej spokrewnieni. Zaczęliśmy kiedyś szukać z twoją matką pokrewieństwa między Jacuńskimi a Rząśnickimi i też się znalazło. Przez twojego stryjecznego dziada i mojego wuja. Ale nie o to idzie. Więc chciałem cię prosić, skoro Wallenburgowa już tu jest…

– Nic mi to, panie Piotrze, nie przeszkadza – przerwał Cyprian i umilkł szybko, obawiając się, czy nie nadał słowom zbyt gorącego akcentu.

– Tak się mówi – ciągnął Jacuński, nic nie dostrzegłszy. – Rozumiem, że musi ci być przykro. Co tu dużo gadać: zabrała wam Niekłaniszki. Ale Ksawery to jest twój ojciec, nie był także w porządku. Nie bronię jej, Boże zachowaj, sam Krystynie niejedno słowo prawdy powiedziałem i w tej całej sprawie zawsze byłem po waszej stronie. A trzeba znać i odwrotną stronę medalu. Przyjechała Krysta z zagranicy bez grosza. A Ksawery jej rat nie płacił.

– Nie może być! – wybuchnął Cyprian. – Mówiła mi matka...

– A ja ci mówię, że nie płacił. Sam interweniowałem. Dowodził, że nie ma. Ale ona też nie miała. Rozdrażniona kłopotami –przyzwyczajona była od dziecka szastać pieniędzmi – wpadła w pasję i zagroziła raz Ksaweremu eksmisją. Znasz ojca, więc wiesz, jak to musiało na niego podziałać. Wpadł również w pasję i nagadał jej znacznie więcej, niż mu na to pozwalała jego bądź co bądź drażliwa sytuacja. To było wypowiedzenie wojny. Krysta rozwściekliła się, jak to ona, i postanowiła swą groźbę wprowadzić w czyn. Odwodzić ją znaczyło to samo co rzucać groch o ścianę. Jak wpadnie w tę swoją zawziętość, to bywaj zdrów! Takie w niej siedzi licho. Musiałeś już tu słyszeć niejedną o niej historię. Z góry, na niewidzianego, mówię: wszystko prawda. Straszna potrafi być. Ale i jest – bardzo nieszczęśliwa. Nosi nieszczęście w sobie, w swoim charakterze porywczymi nieznającym wędzidła. Mimo to serdecznie mi jej żal. Pomyśl tylko: wszyscy się od niej odsunęli, nigdzie nie bywa, tylko co do mnie czasem zajedzie, w Niekłaniszkach siedzi sama jedna, z chłopami na noże, żyje w ustawicznej wojnie. Okropne życie...

Zasapał się pan Piotr i przerwał.

– Postąpiła z wami – podjął po chwili – obrzydliwie. Co do tego i nie może być dwóch zdań. Za jakieś kilkadziesiąt tysięcy, które Ksawery był jej winien, zabrała Niekłaniszki, wartające z milion, wykorzystując ową nieszczęsną fikcyjną licytację, którą sama kiedyś zaproponowała Ksaweremu, by mu pomóc. Ale gadać jej o tym nie sposób, póki tkwi w niej ta zaciekłość i zajadłość na was. Rozumiem, że i twoi są rozżaleni do ostatnich granic. A to sprawy nic nie może posunąć na przód. Chciałem jakoś pośredniczyć – nic nie wychodzi. Matka twoja i pani Helena spotkały się już raz z Krystą u mnie, bodaj na zeszłorocznych imieninach. Nie przywitały się, nie spojrzały na siebie, a że zebranie było duże, jakoś to przeszło bez skandalu. Dziś będzie to samo, nawet nie śmiałbym się zwracać do pani Heleny. Rozumiem. Ale ty, Cypruś... Nie byłeś tu, gdy się wszystko stało, więc może nie masz w sobie takiej zaciekłości jak one. Pomóż mi... Może to będzie pierwszy krok do opamiętania się Krysty. O nic więcej mi nie chodzi, tylko przywitaj się z nią... Nie musisz przecież później wcale rozmawiać... Dobrze?

Patrzył Cyprianowi błagalnie w oczy. A Cyprian, oszołomiony tym, co usłyszał, nie mógł wydobyć głosu z gardła.

– No, dobrze,Cypruś? – napierał Jacuńsk i Cyprian otrząsnął się i zapanował nad sobą.

– Ależ najchętniej, panie Piotrze – odpowiedział już zupełnie swobodnie.

– Toś dobry chłop! Daj pyska!

Aż coś zachrzęściło Cyprianowi w żebrach od mocnego uścisku ramion Jacuńskiego. Czuł się zarazem zawstydzony. Pan Piotr dziękował tak, jakby mu Cyprian wielką łaskę zrobił, a przecież on i bez jego próśb byłby... i więcej nawet. Pomyślał to sobie od razu, gdy usłyszał o obecności Wallenburgowej w Kiemieliczach. Nie znalazł w sobie – aż dziw – żadnej niechęci do niej i bardziej go obchodziło, że grała jego Rapsodię huculską, niż że zabrała ojcu Niekłaniszki.

– Zobaczysz,Cypruś– klarował Jacuński, prowadząc go do domu– mam bardzo chytry plan... Zwróci wam Niekłaniszki, jak amen w pacierzu. Tylko trzeba ją wprzód udobruchać.

W niskich i mrocznych pokojach dworku rojno już było, gwarno i tłoczno. Zjechali się wszyscy prawie. Czekano jeszcze z obiadem na księdza dziekana, który, sumę przy święcie odprawiając, nie mógł na czas zdążyć. Jacuński prowadził Cypriana od grupy do grupy i prezentował. Sękaci, starsi panowie ściskali mu kordialnie rękę, sakramentalnie dodając, że pamiętają go jeszcze chłopcem, siwe, starsze panie dopytywały o matkę. Młodzieży było niewiele. Kilka panien kolorowym wianuszkiem otaczało Helenkę, paru dryblasów ćmiło w kącie papierosy, opowiadając snadź sobie tłuste anegdoty, bo śmiech co chwila buchał wśród nich, do rżenia podobny. W ostatnim dopiero pokoju dostrzegł Cyprian Wallenburgową. Siedziała na kanapie, pogrążona w rozmowie z jakimś przystojnym, barczystym blondasem. Ubrana w czarny, skromny, angielskiego kroju kostium wełniany, niemal prowokacyjnie odbijała od barwności szyfonów i jedwabiów, które co dopiero uderzyły wzrok Cypriana w grupie pań i panien, przybyłych do Kiemielicz. Ale jednym rzutem oka ocenił, że świetnie skrojony kostium musiał być dziełem pierwszorzędnej pracowni krawieckiej.

Z biciem serca tak głośnym, że zdawało mu się, iż wszyscy muszą je słyszeć, przystąpił Cyprian do Wallenburgowej. Gdy Jacuński go przedstawiał, opuścił głowę i widział tylko pionowe błyski na jej pończoszkach,przezroczyście opinających wysoko odsłonięte, szczupłe, rasowe w kostkach nogi. Nie protestował, że się już znają, ani ona słówkiem nie przypomniała spotkania nocnego w Niekłaniszkach. Podała mu rękę, nie podnosząc oczu, i odrazu wróciła do rozmowy ze swym towarzyszem.

Jacuński pociągnął Cypriana dalej, a gdy go już ze wszystkimi zapoznał, odszedł do zajęć gospodarskich. Cyprian został sam. Nie miał ochoty przyłączać się do żadnej z grup. Obecność tylu nieznanych ludzi, o których miał tylko mgliste wspomnienia z młodości, a którzy jego pamiętali doskonale, podziałała nań onieśmielająco. Czuł się nieswojo. Stanął w kącie i obserwował spod okna Wallenburgową. Nic w jej sposobie bycia nie było takiego, co by uprawdopodobniało to, co o niej wiedział. Opanowana, chłodna, prowadziła rozmowę ze swym towarzyszem spokojnie, bez zbędnych gestów, na pół obojętnie. On zaś wpatrzony był w nią i pochłonięty każdym słowem, padającym z jej ust. O czym mówili, nie mógł Cyprian dosłyszeć. To go irytowało. Sam nie wiedział dlaczego podszedł w pewnym momencie do drugiego pokoju i, wskazując przez drzwi na towarzysza Wallenburgowej, zapytał Helenkę:

– Kto to jest ten jegomość?

– Ten tam na kanapie? Mąż bratanicy pana Piotra, Anetki Jacuńskiej. Prokurator z Wilna. O, widzę, że go już Wallenburgowa wzięła w obroty. Trzeba będzie Anetkę przestrzec.

Skrzywił się, ale nie zaoponował. Po jakimś czasie zobaczył, że Aneta, snadź z Helenki namowy, przyłączyła się do duetu na kanapie, zamieniając go w tercet. Zabawne – pomyślał sobie – ją tu rzeczywiście mają baby za wampirzycę. Sam bowiem, obserwując łagodne, fiołkowe oczy pani Krystyny, ani rusz nie mógł dać temu wiary. Zadzierżysta, gdy jej kto na nagniotek nastąpi, musi być – ale żeby znowuż... Przesada!

Wyczekiwanie na obiad zaczęło się dłużyć.Towarzystwo coraz to bardziej chmurniało, a Cyprian pomyślał, że jednak prawdę mówi przysłowie: Polak, kiedy głodny, to zły. Sam był głodny potężnie i ciągle dopytywał się Helenki, której już trzymał się od dłuższego czasu, o perspektywy kulinarne. Horoskopy jej brzmiały niepokojąco. Dom pana Piotra, dopóki w nim berło dzierżyła długoletnia gospodyni Józefa, słynął wokół ze znakomitej kuchni. Ale właśnie przed pół rokiem Józefa opuściła Kiemielicze, co stanowiło nielada wydarzenie, jako że różnie w okolicy mówiono o jej zakulisowym stanowisku w białym dworku i łączono z nim niedwuznacznie zatwardziałe starokawalerstwo Jacuńskiego. Od jej odejścia zmieniały się gospodynie prawie co miesiąc, a sława dobrej kuchni kiemielickiej bardzo zbladła. Dzisiejszy obiad miał być debiutem piątej bodaj z rzędu następczyni Józefy.

Przyjechał wreszcie ksiądz dziekan, przywożąc ze sobą dwóch młodych kleryków, bawiących latem na plebanii. Pan Piotr, zaaferowany, czerwony, spocony, zaczął prosić do stołu. Zdążył go jeszcze Cyprian złapać i prosił cicho, aby go nie posadził wśród zupełnie obcych ludzi.

– Nie bój się! – otrzymał odpowiedź – Będziesz zadowolony. A specjalną uwagę zwracam ci na sąsiadkę z lewej strony. Zajmuje się malarstwem i muzyką, i czym chcesz. Coś dla ciebie. A przy tym bogata panna. Przywiozła ją ze sobą Marysia. To jej koleżanka szkolna.

Wielki, długi stół, garbami obrusa wskazujący, iż zestawiono go z kilku mniejszych stołów różnej wielkości, a nawet wysokości – stał w największym pokoju, ongiś salonie, od lat przez pana Piotra zamienionym na skład narzędzi, a teraz na przyjęcie gości do czysta uprzątniętym. Już od drzwi buchały zmieszane wonie śledziowych sałatek, wędlin, marynowanych grzybów i innych różności, suto na stole rozstawionych wśród potężnej baterii butelek i karafek z białą i czerwoną wódecznością. Miejsca oznaczone były kartkami. Cyprian szybko odnalazł swoją i spojrzał w lewo: na karteczce widniał napis:,,P. Ada Romanowiczówna”. Karteczka po prawej stronie wieściła, że drugą jego sąsiadką będzie panna Marysia Jacuńska, ta, o której Pauluś twierdził, że pan Piotr ma się z nią żenić.

Usiadł na honorowym miejscu ksiądz dziekan, pozajmowali miejsca kolejno co starsi panowie i co starsze panie, zaczym usadowiła się i młodsza generacja, ku końcowi stołu umieszczona. Przycichło potem, bo wszyscy żwawo się zabrali do przekąsek, aż dopiero zwolna humory zaczęły rosnąć w miarę opróżnianych butelek. Cyprian, delektujący się chrupką prosięciną w pysznym chrzanowym sosie (nowa gospodyni pana Piotra wcale nie była tak zła!), nie zamienił dotąd z sąsiadkami ani słowa, tyle że im się przyjrzał spod oka. Panna Ada Romanowiczówna wydała mu się niemal uosobieniem typu polskiej wiochny[4]: hoża, niebieskooka blondynka, jeno że zbyt pretensjonalnie ufryzowana w loki i niepokojąca pozą przymykania oczu, jakby oślepionych jasnością dnia. Panna Marysia Jacuńska, szczupła, blada, o czarnych, granatowo połyskujących włosach i ogromnych, ciemnych, zapadłych, ale błyszczących oczach, podobała mu się znacznie bardziej. Naturalniejsza i prostsza – skonstatował od razu. Ale obydwie go nic a nic nie brały. Ciągle natomiast spoglądał na przeciwną stronę stołu, gdzie kilka miejsc wyżej rysował się profil Wallenburgowej, znów koło tego prokuratora.

– Panie Cyprianie! – zaatakowała go siedząca tuż naprzeciw siostrzenica pana Piotra, Zosia Hancewiczówna, czerwonocera pannica, nieodrodna córa kanciastej pani Hancewiczowej. – Tak nie można. Nic pan nie pije No, jeden kieliszek zemną.

Trąciła się z nim i golnęła bez skrzywienia ust spory kieliszek czystej wódki. Powtórzyli raz, drugi i trzeci, aż się Cyprian poczuł raźniej. Zaczął namawiać sąsiadki, by jakoś nawiązać rozmowę, ale tylko tyle dopiął, że umoczyły usta w wiśniówce.

Gwarsię czynił przy stole coraz większy.

– Mówił mi pan Piotr – posłyszał nagle Cyprian głos swej sąsiadki z lewej strony – że pan jest muzykiem...

– Tak, pani.

– Cóż to za rozkosz być artystą! – zadeklamowała patetycznie.

Oj, źle – zaniepokoił się Cyprian, puszczając aforyzm panny Romanowiczówny mimo uszu. Nie dała za wygraną.

– Uwielbiam muzykę – mówiła dalej.Godzinami mogłabym słuchać, gdy ktoś gra. Zapomina się wówczas o szarości życia, o wszystkim, co małe, niskie, przyziemne...

Cyprian był bliski popłochu.

– Najcudowniejszy kompozytor to dla mnie Grieg. Trudno mi łzy powstrzymać, gdy słyszę Śmierć Azy[5]

Nie mogła gorzej trafić. Griega Cyprian nie znosił żywiołowo. Za to, że nie było w nim nic z bachowskiej czystości i głębi, za to, że nie miał w sobie ani krzty beethovenowskiej potęgi wzruszeń, za to, że był o sto mil daleki od chopinowskiej prawdy uczucia, a jednak miał i wielki, niezaprzeczony talent, rozmieniany na drodze – żadności półuczuć, jakby powiedział Słowacki. Ale podejmowanie dyskusji uważał Cyprian za beznadziejne. Ogłuszony i zmiażdżony potokiem coraz okrąglejszych słów panny Romanowiczówny, ograniczył się do monosylabowych przytakiwań, dopóki nie został zagabnięty wprost:

– Musi mi pan powiedzieć... to mnie ogromnie interesuje. Co pana skłoniło, by zostać kompozytorem? Przeżycie jakieś, prawda?

– Niestety, nie. Po prostu przypadek.

– Pan żartuje sobie ze mnie...

Zamiast odpowiedzi pokazał jej prawą dłoń, na której w miejscu, gdzie się krzyżują linie, widniała różowa blizna od kuli.

– Wszystkiemu winien ten postrzał, który dostałem na wojnie. Nigdy nie myślałem o komponowaniu. Chciałem być pianistą. Bolszewicka kulka przekreśliła moje plany. Grać mogę owszem, ale tylko tak sobie, na domowy użytek. O występowaniu na estradzie, i to dziś, kiedy pianista zaczyna się od takiej techniki, jaka do niedawna uchodziła za szczyt możliwości – mowy niema. To była diablo nieprzyjemna chwila, gdy sobie uświadomiłem... Zarzucić muzykę zupełnie? Po tylu latach pracy, wysiłków, nadziei? Sam dobrze nie wiem, jak to się stało, że zacząłem komponować... Z pasji, że nie mogę grać...

Obiad miał się ku końcowi. Humory, zwarzone twardością indyka, poprawiły się przy doskonałych lodach i rozgorzały w obfitości wina. Czarną kawę podano już na werandzie, gdzie stały zawczasu rozstawione cztery stoliki do kart. Starszyzna siadła odrazu do winta, złożył się też jeden stolik brydżowców, młody Wojdyłło, młody Strzelicki i trzy panie. Cyprian, jedyny z mężczyzn, nie grał, ku szczeremu zmartwieniu pana Piotra.

– Musimy cię koniecznie nauczyć. Cóż ty chłopie będziesz robił przez całe lato? – ubolewał Jacuński.Odciągnąwszy go na bok, dopytywał szeptem o sąsiadkę przy stole – Ale Romanowiczówna cukiereczek, co?

– Nie lubię landrynek – uśmiechnął się Cyprian.

– I w karty nie gra, i Ada mu się nie podobała – z komicznym gestem rozpaczy jęknął pan Piotr.

– Jakoś sobie dam radę. Niech pan sobie nie przeszkadza. Partnerzy się już niecierpliwią.

Coprawda o tym, jak sobie da radę, myślał nie bez strachu, mimo przymierza, zawartego z Marysią Jacuńską. Sam jeden wśród kilkunastu kobiet, od siwiuteńkich do podlotków! Nie bardzo mu się uśmiechała rola Wojskiego podczas tej karcianej wojny. Czmychnął więc do parku, gdzie bawiły się dzieci. Stwierdził odrazu, że nauka dana pierwszego zaraz dnia Zońce nie poszła w las. Cała dzieciarnia oddawała się z zapałem „wojnie babek”. Został zaproszony na honorowego rozjemcę i pełnił swe funkcje z całym dostojeństwem, dopóki nie nadeszła panna Ada Romanowiczówna. Zaczęła go prosić, by coś „swojego” zagrał na fortepianie. Tego bał się najwięcej. Grać do akompaniamentu szeptem prowadzonych rozmów, grać przed ludźmi, dla których jego kompozycje będą czymś zupełnie dzikim, a którzy z grzeczności nagrodzą go brawami i zapewnieniami, że bardzo im się podobało...Brrr! Wymawiał się postrzałem w rękę. Nie pomogło. Panna Ada pamiętała doskonale, że, „na domowy użytek” grywa. Wzięła go pod rękę i zaprowadziła do domu. Szedł jak na ścięcie.

Fortepian stał w małym saloniku, gdzie pan Piotr zgromadził co najlepsze meble, ocalałe z przejść wojennych. Gruba warstwa kurzu na pudle i zamknięte na klucz wieko świadczyły, że był raczej sprzętem dekoracyjnym, niż użytkowym. Długo szukano klucza, a gdy wreszcie został znaleziony, panna Ada poszła zwoływać całe towarzystwo „na koncert”, jak się wyrażała. W saloniku zrobiło się tłoczno. Cyprian rozejrzał się z nagle zrodzoną myślą o Wallenburgowej. Dla niej jednej warto byłoby grać – uświadomił sobie – ale jej właśnie nie było. Czyżby już wyjechała? Zanim zdołał się do niej zbliżyć? Zanim...

Z determinacją uderzył w klawisze. Wziął akord i przebiegł klawiaturę pasażem. Odpowiedział mu mętny brzęk zardzewiałych, w połowie zerwanych strun. O graniu nie mogło być mowy. Ukrywając wewnętrzną radość, jął Cyprian przepraszać słuchaczy, że niestety... itd. Głośno mówili „szkoda”, ale czymprędzej rozpierzchli się, a już zwłaszcza karciarze co tchu wracali do przerwanej gry, pan Piotr zaś solennie obiecywał, że jeszcze w tym tygodniu sprowadzi z Wilna stroiciela i na następny raz fortepian będzie jak ta lalka.

Cyprian o jednym tylko mógł myśleć: czy Wallenburgowa wyjechała. Nieglaźnie[6] jakoś było mu spytać się wprost, więc poszedł szukać jej po pokojach. Już, już gotów był przypuścić, że istotnie niema jej w Kiemieliczach, gdy dostrzegł ją zaszytą w kąciku werandy.Rozmawiała z panią Hancewiczową. Wziął na odwagę i przysiadł się. Musiała go chyba zauważyć, ale nie odwróciła nawet głowy. Dyskutowały zawzięcie o sposobach podwiązywania pomidorów. Rozmowa była tak fachowa, że Cyprian, znający tylko smak pomidorów, a niemający zielonego wyobrażenia o ich uprawie, nie śmiał się wtrącić. Siedział chwilę, czekając, że może zmienią temat, i nie doczekawszy się, zły na siebie i na nie, wstał.

Pokibicował trochę przy kartach, czując się jak na tureckim kazaniu wśród groźnych okrzyków: „dwa piki”, „pięć trefli”, „szlemik w karo”, „pas” i zaczął się wałęsać po domu. Wywinął się Adzie, umknął przed Helenką (zły był sam na siebie, wymyślał sobie od snobów, ale poprostu wstydził się krzykliwości –szkarłatu jej sukni), i wreszcie wybawiła go z beznadziejnego plątania się po pokojach Marysia Jacuńska, zajęta dotąd pomaganiem gospodyni w przygotowaniach do wieczornej herbaty.

Usiedli i wdali się w gawędę. Z rosnącym respektem patrzył Cyprian na nią. Prostotą szczerych słów, bez cienia chełpliwości opowiadała mu dzieje swego dzieciństwa, kiedy to, znalazłszy się na emigracji w Rosji i straciwszy podczas rewolucji kontakt z rodziną, jako dwunastoletnia dziewczynka sama zaczęła na siebie zarabiać, odlewając wraz z braciszkiem orzełki z ołowiu, na które wielki był popyt w polskiej kolonii. A i potem, po powrocie do kraju, sama zawsze dawała sobie radę. Majątek został po tamtej stronie, rodziców bolszewicy rozstrzelali, brat zginął na wojnie w partyzantce Dąbrowskiego[7]. Dając korepetycje, skończyła gimnazjum, zapisała się na uniwersytet wileński, ma już półdyplom prawa. Aż przyszła choroba. Zapalenie płuc –drugie, bo pierwsze przeszła w bolszewii. Wtedy to gospodarze, u których odnajmowała pokój, dali znać panu Piotrowi. Sama nigdy się do Kiemielicz nie zwracała, choć wiedziała o dalekim pokrewieństwie. Nie chciała być u niego na garnuszku, jak to określa. Wycieńczoną chorobą, zabrał ją pan Piotr do Kiemielicz na rekonwalescencję.

Rozgadał się Cyprian z Marysią na dobre, gdy nagle doleciał go z sąsiedniego pokoju dźwięczny głos Wallenburgowej. Zerknął w tamtą stronę i zobaczył, że pani Krystyna siedzi w towarzystwie kilku pań. Jednym uchem słuchał opowiadania Marysi, a drugie natężył, by złowić strzępy rozmowy stamtąd.Wallenburgowa mówiła o teatrach paryskich. Tak był pochłonięty myślą o nadarzającej się sposobności dyskusji z nią, że parę razy odpowiedział Marysi zupełnie nie w sens. Zauważyła.

–Odleciał pan myślą gdzieś daleko…

–Nie, nie, słucham –zreflektował się.

Rzeczywiście, zaczął słuchać uważnie, nie chcąc jej urazić, ale wewnętrznej irytacji nie mógł opanować. Rozmowa z Marysią straciła dla niego cały urok. Toteż był rad, gdy do pokoju wpadł pan Piotr.

–Wyobraź sobie,Cypruś–wołał od progu –że pani Helena chce już jechać. Nie puszczę was, dalibóg, nie puszczę.

Weszła Helenka i zaczęła Cyprianowi tłumaczyć, że najwyższa pora wracać do domu. Nim zajadą, będzie noc, a Zońka o dziewiątej powinna być w łóżku. Argument był nieodparty. Oponować nie sposób, choć się Cyprianowi odjazd wcale nie uśmiechał. Z ciężkim sercem szedł żegnać się z panią Hencewiczową, czyniącą w braterskim domu honory gospodyni, gdy pan Piotr zaproponował:

–Jeśli już pani Helena musi, to ty przynajmniej zostań!

–A jakimi końmi Cyprian wróci? –wtrąciła Helenka, wyraźnie niezadowolona z tego projektu.

–Głupstwo! –grzmiał pan Piotr. –Koni u mnie jeszcze na szczęście nie brak. Zostajesz, Cypruś. Załatwione.

–Jak chcesz –zimno zwróciła się do Cypriana Helenka.

Wahał się. Już była na niego zła, że jej w Kiemieliczach unikał. Jeśli teraz zostanie, popsuje sobie z nią stosunki, co z pewnością nie wpłynie dodatnio na atmosferę domową w Łutowszczyźnie. Widział, że Helence zależało na wspólnym powrocie, a czuł się wobec niej winny. Był zdecydowany jechać, gdy nagle odezwała się Marysia Jacuńska:

            –Bardzo, bardzo proszę, niech pan zostanie!

W spojrzeniu, jakie mu podała, było odwołanie się do umowy, zawartej przy obiedzie. Rad, że sam przed sobą może znaleźć usprawiedliwienie (słabe, bo czuł przecież, że robi to nie dla Marysi), zgodził się. I miał chwilę złośliwej radości, gdy, odprowadzające Helenkę do powrotu, posłyszał, że pani Hancewiczowa mówiła szeptem do Anetki.

–Widziałaś, jak Marysia zwracała oczami do Rząśnickiego? To dopiero numerek! Ale może przynajmniej da Piotrowi spokój, gdy ten się nawinął…

Zostawszy w Kiemieliczach sam, poczuł się Cyprian swobodnie. Bądź co bądź krępowała go obecność Helenki. Marysię odwołano do kuchni, więc już bez przeszkód, zdeterminowany, postanowił szukać Wallenburgowej. Musi z nią nareszcie pomówić o Rapsodii huculskiej. Nawet nie to. Musi z nią wogóle pomówić, wszystko jedno o czym. Stanął mu w oczach staw niekłaniski. I pławienie koni, i żółta kurtka skórzana –i ona, tak jak ja tam widział.

Zmierzchało. Drzewa w parku poczerniały, rysując się dziwacznymi konturami na seledynie nieba. Zgasła w mroku barwność kwietników przed domem. Bieliły się kamienie, obramujące ścieżki parkowe. Na werandzie, przy kartach, zapalono świece. Migotliwe płomyczki oświecały żółtym blaskiem skupione twarze grających, rzucając fantastyczne cienie na ściany. Turkot powozu, którym odjechała Helenka, długo słyszalny w ciszy wieczornej, umilkł.

– Panie Cyprianie! Hop, hop! – rozległo się nagle wolanie.

Stojąc już na schodkach werandy, odwrócił się. Z ciemnej alei parkowej wynurzyły się dwie jasne sukienki i dwie czarne sutanny. Ada Romanowiczówna, Zosia Hancewiczównai obaj klerycy – poznał. Wracali ku domowi. Córka groźnej pani Hancewiczowej, z ognikiem papierosa w ustach, machała na niego ręką. Odłączyła się od towarzystwa i pobiegła do Cypriana.

– Gdzież się pan chował całe popołudnie? –zapytała. – Nieładnie tak o nas zapominać. Jedyny wolny od kart mężczyzna i żadnego pożytku z niego niema.

– Nie były panie przecież same...

Skrzywiła się.

–Et! Klerycy. To się nie liczy. Choć nawet ten Augustyn dosyć przystojny i śliczne ma usta. Nie ma pan pojęcia, jak się komicznie czerwienił. Ale ja nie lubię, kiedy księża udają mężczyzn. Śmiertelne tu nudy, co? – zakończyła nieoczekiwanie.

Cyprian zrobił niewyraźną minę.

– Niech się pan wcale tym nie krępuje, że Piotr Jacuński to mój wuj – trzepała dalej.–Taki sam mamut, jak i ci wszyscy przy kartach. Przedhistoryczna menażeria. A ci dwaj młodzi, gdy są z tatami i mamami – nie odróżnisz ich od pryków. Karty, karty i karty. Po to się tu ludzie zbierają. Mówię panu, niema sensu przyjeżdżać. Ja jestem tu z obowiązku rodzinnego, ale pan? Moje głębokie współczucie.

Cisnęła w ogród papierosa i sięgnęła do torebki po drugiego.

– Ognia! – zakomenderowała.

Podał zapaloną zapałkę.

– Bywa pan czasem w Wilnie? – zapytała.

– Nie zdarzyło się dotąd. Mieszkam stale w Warszawie.

– Szkoda. Zaprosiłabym pana na prawdziwą zabawę, w kółku młodych. Kilka miesięcy zimą zawsze siedzę w Wilnie, żeby się trochę rozruszać i przypomnieć czasy studenckie. Skończyłam w Poznaniu rolnictwo. To były dobre lata! – rozmarzyła się.

Nie opuściła już Cypriana od siebie aż do kolacji. Plotła niesłychana historie, nie zostawiając na nikim suchej nitki. Stary Wojdyłło, potężny brodacz, grający wraz z księdzem dziekanem w najsilniejszej partii winta, miał być kleptomanem. Wszyscy o tym wiedzą i nikt się nie dziwi. Żona jego po każdej wspólnej wizycie w sąsiedztwie odsyła srebrne łyżeczki, które w czasie rewizji po powrocie znajduje w mężowskich kieszeniach. Pan Wisznicki, zabawny łysy człowieczek na krótkich, pałąkowatych nogach, raz po raz wstający od stolika i doradzający partnerom, jak rozgrywać, miał być znów zwolennikiem gospodarki wymiennej. Pieniędzy nie uznaje. Wszystko płaci żytem. Nawet podatki, bo i urząd skarbowy musiał się z tym pogodzić, nie mogąc z nim dojść do ładu. Partnerom winta proponował także regulowanie rachunków w życie, ale to już mu się nie udało. Wywojowali, że specjalnie do kart zaopatrzył się w kilkanaście złotych. Grał dobrze, więc starczało na długo.

Ale już najbardziej niesamowite historie zaczęły się, gdy panna Hancewiczówna dojechała w swej opowieści do Wallenburgowej. Pani Krystyna wyrastała prawie na demona, a w każdym razie na postrach całej okolicy. Boją się jej pono wszyscy: sąsiedzi, chłopi, urzędy. Więc na przykład podatków nie płaci Wallenburgowa wcale, a władze są bezsilne, bo do licytacji, ciągle wyznaczanych, nikt nie odważy się stanąć ze strachu przed jej zemstą. Raz młynarz, dopiero co przybyły w te strony, kupił na licytacji w Niekłaniszkach krowę. Tegoż wieczoru odesłał ją sam do dworu, wyrzekając się pieniędzy, gdy mu we wsi powiedzieli, że z Wallenburgową żartów niema.

Z tym zachłanniejszą ciekawością obserwował Cyprian panią Krystynę, gdy zasiadło się do kolacji. Bajki! – przyszedł do przekonania po raz wtóry. – Przesada! Gruba przesada. Wierzył święcie, że między powierzchownością człowieka i charakterem zachodzić musi jakiś związek. Choćby w drobnym szczególe. Więc może te zacięte, wąskie usta? Ale oto oczy, jak, najmilsze, dobre, ufność budzące oczy! Nic, to niemożliwe!

Siedziała, jak i przy obiedzie, koło prokuratora. Cyprian znalazł się po dawnemu między panną Romanowiczówną a Marysią Jacuńską. Ale wogóle było już przy stole znacznie mniej osób. Duża część towarzystwa rozjechała się. Karciarze, którym śpieszyło się do przerwanej gry, nadali jedzeniu tempo zabójcze. Nastrój panował mrukliwy. Zrzadka tylko zrywały się pogłosy sprzeczki, przeniesionych znad zielonego stolika do jadalni:

– Nie powinien był ksiądz dziekan wyjść w piki!

– A pan, panie Wincenty, zepsuł mi dwie lewy zrzucaniem trefli. Któż tak gra!

– Gdyby pan trzymał damę, można było zrobić szlemika.

Herbatę kazali sobie już podać na werandę, do kart. Przy stole zostało tylko kilka pań, Cyprian i obaj klerycy. Panna Romanowiczówna była rozmarzona i próbowała, bez skutku, wciągnąć Cypriana do dyskusji o nieśmiertelności duszy. Znalazła natomiast chętnego partnera w przystojnym kleryku. Skorzystał Cyprian z okazji i opowiedział Marysi Jacuńskiej, co mu się udało podsłuchać ze słów pani Hancewiczowej. Uradowała się i serdecznie podała mu rękę, którą z ostentacją (pani Hancewiczowa patrzyła) ucałował.

Wallenburgowa została po przeciwnej stronie stołu prawie sama. Najbliżsi jej sąsiedzi grali już na werandzie w karty. Jadła truskawki, powoli, systematycznie, oglądając każdą jagódkę, zanim ją zanurzyła w cukrze.Żeby choć raz spojrzała – denerwował się Cyprian, zły, że przez cały czas nie udało mu się nawet złowić jej wzroku.

Ze złości na nią wdał się tym żarliwiej w rozmowę z Marysią. Coraz mocniej się przekonywał, że jest bardzo miła. Gadało się z nią tak, jakby znajomość trwała lata całe. Ale mimo zagadania się spostrzegł Cyprian odrazu, gdy Wallenburgowa wstała od stołu. Obciągnęła kostium, poprawiła włosy i podeszła do pani Hancewiczowej.

– Wielki na mnie czas jechać – posłyszał jej głos.

Pani Hancewiczowa próbowała ją zatrzymać.

– Nie, naprawdę nie mogę, już późno. A do domu bądź co bądź czternaście wiorst. Każde słowo padało w świadomość Cypriana ołowiem. Wyjeżdżała!

Zaczęła się żegnać. Podnieśli się wszyscy od stołu i zwolna przeszli na werandę. Czekano jeszcze dobrą chwilę, aż założą konie. Noc była ciemna, ale gwiaździsta. W parku nawoływały się sowy ostrym, przejmującym piskiem.

Zaturkotał wreszcie powozik, Wallenburgowa wycałowała się z paniami i na końcu, już prawie idąc ku stopniom, mimochodem zwróciła się do Cypriana. Poczuł po raz drugi tego dnia krótki, obojętny uścisk jej wąskiej, suchej dłoni.

Pojechała.

Wracał Cyprian do pokojów z poczuciem fatalnie zmarnowanego dnia. A niech to wszyscy diabli, tak się głupio urządzić... Z ponurą skwapliwością przyjął propozycję Zosi Hancewiczówny:

–A może byśmy się jeszcze czego napili?

Koniak był doskonały, więc też go za kołnierz nie wylewał. Panna Hancewiczówna dotrzymywała kroku i patrzyła na Cypriana z coraz większym uznaniem.

– Widzę, że pan wypić potrafi niezgorzej.

– Jak czasem, proszę pani, jak czasem...

Opowiadali sobie anegdotki, zrazu nieszkodliwe, a potem (inicjatywa wyszła od panny Hancewiczówny) coraz mniej cenzuralne. Aż nagle, po którymś tam kieliszku, przyszło na Cypriana olśnienie. Przecież gdyby zaraz wyjechać, możnaby ją jeszcze dopędzić na drodze. Zerwał się i bez żadnych wstępów poprosił o konie.

– Co pana ukąsiło? – zdziwiła się panna Hancewiczówna.

Nie pomogła interwencja pana Piotra, zawezwanego od kart. Cyprian był nieubłagany.

– No, niech sobie wujaszek wyobrazi –skarżyła się. – Właśnie zaczął być sympatyczny i chce wyjeżdżać.

Nadbiegła z kuchni Marysia Jacuńska. I jej prośby na nic się nie zdały. Cyprian powtarzał w kółko, że już późno. Istotnie, dochodziła dwunasta. Żegnano go serdecznie. Siedział już na bryczce, a jeszcze za nim szły wołania:

– A proszę nie zapominać o Kiemieliczach–brzmiał głos Marysi Jacuńskiej. – Będziemy tu z Adą kilka tygodni.

–O Radliszki też można zawadzić – dodała Zosia Hancewiczówna.

– Widzę, Cypruś, żeś zrobił konkietę[8]! – huczał bas pana Piotra.

Zaraz za bramą stuknął Cyprian w plecy furmana i zakomenderował:

– Jedź jak najszybciej! Dostaniesz na piwo, jeśli dobrze konie podpędzisz!

– Nie można – brzmiała flegmatyczna odpowiedź. –Słabowata droga. Chyba jak na trakt wyjedziem.

Droga była rzeczywiście pod psem. Zdradliwe wyboje czaiły się co krok w nocnym mroku, zagęszczonym ciemnością lasu. Ciepła noc owionęła Cypriana. Jechali stępa, ostrożnie, powoli, a mimo to raz po raz krzesały końskie podkowy błyski iskier z kamieni, którymi droga była usiana. Cyprian pocieszał się, że i Wallenburgowa nie mogła tędy szybciej przejechać. Na trakcie zato nadrobią.

Niedowierzał furmanowi, więc gdy tylko wyjechali z leśnej drogi, wskoczył na kozioł, odebrał lejce, świsnął batem i rozpuścił konie. Poszły ostrym kłusem. Kilka razy zdawało się Cyprianowi, że już doganiają powozik Wallenburgowej– ale były to tylko chłopskie furmanki, wlokące się powoli, zdane na łaskę końską, bo właściciele, zagrzebani w słomę na wózku, smacznie spali. Zaczęło Cypriana ponosić tempo wyścigu z dalekim, niewidocznym współzawodnikiem. Poganiał konie, aż im w brzuchach zaczęło grać, a pęd powietrza coraz głośniej świszczał mu w uszach. Gnały tak z dobre pół godziny, gdy wtem furman prawie brutalnie wyrwał Cyprianowi lejce i zaczął krzyczeć:

–Nie można, panoczku, nie można! Konie na nic zmarnujesz! Dać im wytchnąć trzeba!

Nie oponował Cyprian, bo ze spotniałych grzbietów końskich buchała para. Odeszło go w jednej chwili zaczadzenie wyścigiem i, zrezygnowany, przesiadł się na swoje miejsce. Zaczął myśleć trzeźwo. To było jakieś bezcelowe szaleństwo – nadmiar wypitego koniaku czy co? O dopędzeniu Wallenburgowej ani mowy być nic może. Wyjechała ze trzy kwadranse przed nim. A zresztą... Gdyby nawet dogonił? Co dalej? Przejedzie obok jej powoziku, ukłoni się, ot wszystko. Przecież jeśli w Kiemieliczach nic znalazł pretekstu, to tymbardziej tu, na drodze...

Usadowił się wygodniej i wyciągnął nogi. Przepadło. Szkoda, wielka szkoda. Może się drugi raz nie zdarzyć. Wymarzona okazja –stracił ją, idiotycznie stracił. Złość się w nim zerwała na Marysię Jacuńską i tę z nią umowę. W gruncie rzeczy, co go obchodziło, że o niej i panu Piotrze plotkują – a niech sobie! I na Adę Romanowiczównę był zły, i na ZosięHancewiczówną. Żeby nie one – to kto wie... Byłby swobodniejszy i na pewno...

Konie szły wolnym truchcikiem. Mocny, miodny zapach zżętej koniczyny uderzył nozdrza Cypriana. Wdychał go całą piersią. Skierował wzrok na niebo i z dawnego, harcerskiego nawyku lat szkolnych odszukał Wielki Wóz. Odmierzył pięć razy odległość tylnych kół i znalazł jasny, zielonkawo migocący punkcik Gwiazdy Polarnej. Patrzył długo w gwiezdne przestrzenie, aż zdrętwiał mu kark. Wcisnął się w kącik bryczki, przymknął oczy i w monotonnym turkocie kół zadrzemał.

Obudziło go nagle zatrzymanie się koni. Przetarł rozwierające się z trudem powieki. Furman wciskał mu lejce do rąk.

– Pan. Proszę potrzymać.

Wziął automatycznie, nie rozumiejąc, o co chodzi. Po chwili dopiero dostrzegł, że o kilka kroków na przodzie rysują się w nocnym mroku kształty jakiegoś powoziku, stojącego na drodze i jakby pochylonego na bok. Podniósł się w bryczce. Przy tylnym kole powoziku czerniły się przykucnięte postacie ludzkie.

– Co tam? – huknął na swego furmana.

– A nic. Koło im u powoza rozwaliwszy się.

Cyprian obwiązał lejce wokół bata i zeskoczył z bryczki.

            – Komu? –pytał, podchodząc.

Jedna z postaci podniosła się. O pół kroku, czując niemal na twarzy jej oddech, poznał Wallenburgowa!

–Aa, pani... – zdjął kapelusz i cofnął się, porażony niespodziewanym wrażeniem.

– Tak, ja. Niech się pan nie fatyguje. Bardzo przepraszam, że zatrzymałam. Nie wiedziałam, że to pan.

Ze słów jej powiało chłodem.

Ależ najchętniej służę, czym tylko trzeba – odpowiedział Cyprian, z trudem opanowując drżenie ust.

– Dziękuję. Głupstwo. Rozsypało się nam koło. Mówiłam już dawno furmanowi, że trzeba dać do kowala poprawić. Nie posłuchał. No i wyszło. Związaliśmy rzemieniem, ale trzasłnam w dalszej drodze. Pozwoliłamsobie więc poprosić pańskiego furmana o pożyczenie drugiego rzemienia. Wiążą właśnie. Jakoś zajadę.

Mówiła sucho, rzeczowym tonem. Wyczerpali temat i odwróciła się.

– No, jak tam?

– Zajechać może zajedziem, a może i nie zajedziem – poszedł od powoziku głos pełen powątpiewania. – Nie wiadomo, czy długo wytrzyma.

Cyprianowi błysnęła myśl.

– A możeby pani... Jadę przecież w tę samą stronę... Niekłaniszki po drodze... Naprawdę, bardzo proszę... Sami furmani powiadają, że ten rzemień niepewny. Znów się koło rozsypie... Miejsca na bryczce dość... Naprawdę bardzo proszę... – mówił coraz bezładniej.

– Dziękuję. Nie mogę nadużywać pańskiej uprzejmości. Jakoś dojadę.

– Ależ naprawdę... – próbował jeszcze prosić Cyprian.

– Musi i tak trzeba będzie zrobić – podniósł się znad reperacji furman Rząśnickiego. – On tam – wskazał na jej furmana – krokiem zajedzie, a pani chyba z nami.

– A widzi pani! – uradował się Cyprian. – Skoro nawet fachowe powagi tak orzekają...

Widział, że się wahała. Wtem podniosła głowę, spojrzała Cyprianowi głęboko w oczy i powiedziała zduszonym głosem:

– Więc pan... mnie… prosi?

Nie czekała odpowiedzi. To było jakby stwierdzenie, ubrane w formę pytania. I skoczyła na bryczkę. Cyprian siadł koło niej. Chciał jej owinąć nogi derką, którą mu dali na wszelki wypadek w Kiemieliczach. Odsunęła go ruchem lęki.

– Dziękuję, noc jest ciepła.

Ruszyli. Długą, bardzo długą chwilę trwało milczenie. Cyprian natężał myśl aż do bólu, od czego by tu zacząć. Czuł w mózgu kompletną pustkę, a może raczej nadmiar kłębiących się pytań pustką mu się wydał. Zbyt wiele–równa się często zeru. Z rozpaczy, że nic nie może wynaleźć, zaczął najgłupiej, jak mógł, bo od razu niby rąbnięciem siekiery:

– To pani grała Rapsodię huculską?

Znów milczenie. Nieznośne milczenie, łopocące tętnem krwi w skroniach.

–Słyszałem przez okno. Znakomicie pani grała.

– Dziękuję za uznanie.

Coś jakby cień ironii czaił się w jej odpowiedzi. Cyprian wściekał się na siebie za niezręczność. Jak można było, jak można... Wybuchnął wreszcie:

– Pani mi daruje... Ja cały czas myślałem w Kiemieliczach o rozmowie z panią i nie udało mi się nawet zbliżyć. Taki jakiś pech. Zawsze tak jest, jeśli się czegoś za bardzo chce. Więc gdy teraz... nagle... niespodziewanie... na drodze... Słów mi poprostu brak...

– Naprawdę?

Znów ten sam, podskórnie ironiczny akcent, jak kubeł zimnej wody na rozgorączkowany łeb. W jednej chwili Cyprian ostygł. Zrobiło mu się wstyd, a potem przykro, coraz przykrzej. Nie wiedział, co gorsze: czy ta cisza, która jeszcze raz nastała, czy te krótkie, przecinające dyskusję odpowiedzi Wallenburgowej na każde jego odezwanie się. Zacisnął pięści. Tyle sobie obiecywał po rozmowie z nią, a tu masz! Wzbierał w nim żal do niej coraz dotkliwszy, coraz bardziej dojmujący. I to, co najboleśniejsze – poczucie własnej śmieszności. Milczeć źle. Odezwać się także niedobrze. Ach, już raczej zeskoczyć z tej przeklętej bryczki i niech sobie Wallenburgowa jedzie sama! Na złamanie karku! – rosła w nim wściekłość. Jeśli tak z nim postępuje, tak nim pomiata... I za co? Że ją zaprosił, choć powinien omijać, jak trędowatą? Przecież to ona zabrała rodzicom Niekłaniszki. Co tam pan Piotr opowiada, może i racja, ale w każdym razie zabrała. Że też tak zupełnie mógł o tym zapomnieć! Zacietrzewiał się w sobie, że go to bardzo obchodzi, i odnalezioną zadrę rodzinnej krzywdy coraz głębiej wciskał w serce. Właśnie, niech boli!

Wtem, na jakimś wyboju, bryczka wstrząsnęła się i przechyliła w bok tak mocno, że omal nie runęła do rowu. Kurczowo chwycił się Cyprian poręczy i równocześnie poczuł wzdłuż nogi, biodra i ramienia ciężar nachylonego gwałtownie ciała Wallenburgowej. Przylgnęła do niego na ćwierć sekundy i musnęła policzkiem jego policzek –jakto w nagłym wstrząsie. Przeszedł Cypriana dreszcz. Cofnęła się natychmiast, gdy tylko bryczka wyprostowała się. Nie powiedziała zdawkowego: „przepraszam”, i... czuł to Cyprian każdym nerwem... nie usunęła nogi, która w czasie wstrząsu przywarła do jego nogi. Jakby nie dostrzegła tego zetknięcia od kostki, poprzez okrągłość łydki, aż do masywu uda. A Cyprian odczuwał je coraz silniej ciepłem, jakie od niej promieniowało, roztapiającym w nicość cały jego żal niedawny. Już mu nie przychodziła do głowy myśl zeskoczenia z bryczki, choć dalej trwało milczenie. Ale jakieś milczenie –inne… Brało zwolna Cypriana szaleństwo zmysłów. Ręka jego powoli, drżąco, posuwając się milimetr za milimetrem, zaczęła szukać jej ręki.

– Nie można powiedzieć – padł nagle jej głos, swobodnym, wesołym brzmieniem – żeby pan był rozmownym towarzyszem podróży.

Ręka Cypriana opadła bezwładnie. A i Wallenburgowa odsunęła się nieznacznie, ale patrzyła na niego prawie kokieteryjnie, jakby świadoma tego, co się z nim dzieje. Z trudem zapanował nad sobą, by odpowiedzieć.

– Próbowałem rozmowy, ale pani, o ile pamiętam, nie miała ochoty...

– Więc moja wina?

– Tak mi się wydaje.

– A mnie się wydaje, że pan nie dość chciał. Chcieć – znaczy móc.

–Niezawsze.

– Dla mnie zawsze.

– Zazdroszczę pani.

– Niema czego. To bywa czasem aż irytujące. Taka już jestem, że lubię przeszkody. Nie raz je sama muszę budować, poto tylko, by mieć później przyjemność burzenia. Brak oporu jest śmiertelnie nudny. A każdy opór tak łatwo złamać minimalnym wysiłkiem woli!

– Proszę mi wybaczyć, ale pani brawuruje...

– Dokończę za pana: aby się dostroić do historii, jakich pan o mnie musiał się już nasłuchać. Tak?

–Prawie tak.

– Doskonale. Więc panu już naopowiadano... Co?

–Dużo w tym musi być przesady.

– Powinien pan pójść na adwokata, a nie muzyką się zajmować. Mnie pan broni – przede mną? Chcę wiedzieć dokładnie. To bardzo ciekawe usłyszeć, co o mnie ludzie mówią.

– Byłoby mi trudno powtarzać, bo przecież...

– Aha, teraz odezwał się w panu Rząśnicki, wyzuty z majątku, niedoszły dziedzic Niekłaniszek.

Cyprian zadrżał.

– Pani… jednak... przeciąga strunę – rzekł przez zaciśnięte gardło.

– A niech pęknie!

Byłby przysiągł, że choć powiedziała „a niech pęknie”, brzmiało w tym równie dobitnie – niepowiedziane „naplewat`”[9]. To jedyne wyrażenie można powiedzieć takim tonem. Czuł się jak smagnięty batem, a równocześnie taki go jakiś opanował bezwład, że niezdolny był ani ruchu wykonać żadnego, ani słowa wydobyć. Wyskoczyć z bryczki albo rzucić coś bardzo obelżywego, żeby ona musiała wyskoczyć – te dwie możliwości zjawiły mu się w mózgu. Ale nie przyszły odruchem, straciły wartość żywiołowej reakcji. Byłyby już teraz, po upływie kilku sekund, prawie śmieszne. Milczał, dławiąc w sobie złość za brak decyzji.

Niespodziewanie wcisnął mu się do świadomości jej głos, zupełnie inny niż przed chwilą, miękki, ciepły, serdeczny, prawie pokorny:

– Przepraszam...

Nie odpowiedział nic. Nie mógł odpowiedzieć. A może się zresztą przesłyszał? Ale nie. Wallenburgowa znów się do niego zwróciła, swobodnie, zwyczajnie, jakby nic nie zaszło:

– Kiedy pan napisał Rapsodię huculską?

Zacisnął zęby i uporczywie patrzył prosto przed siebie.

– No, przeprosiłam przecież... Nie ma o co się gniewać...

Pogładziła go leciutko po ręce. Odczuł to jak obelgę. Tak się traktuje nadąsane dziecko. Ale nie mógł zarazem obronić się przed myślą, że miała prawo tak go traktować. Zachował się naprawdę jak dzieciak. Zamiast zareagować po męsku, postąpił jak obrażony Cypruś wobec niegrzecznej Krysi. Czuł doskonale, że jego milczenie miało sens: „jeśli tak, to ja się nie bawię”. Trzeba teraz pić piwo, którego sam sobie nawarzył, i brnąć dalej. Milczał więc konsekwentnie.

– Ech, z panem też doprawdy... I tak źle, i tak niedobrze. Uznajmy całą naszą poprzednią rozmowę za niebyłą, zgoda?

– To będzie najwłaściwsze – odpowiedział rad, że znalazło się wyjście z impasu.

– A więc zaczynamy od początku. O coś mnie pan pytał.

– Już nie pamiętam. Co innego mnie nurtuje. Czy pani zawsze jest taka jak dziś?

– Pytanie wbrew umowie, ale jeśli pan chce... To zależy...

–Od…?

–Okoliczności.

– A jakież były dziś okoliczności?

– Pierwsza od trzech lat rozmowa z przedstawicielem rodziny Rząśnickich. Ale dość już, dość, bo znów się pokłócimy. Wolę stokroć rozmawiać z tym drugim: Cyprianem Rząśnickim, autorem Rapsodii huculskiej, którą bardzo, bardzo lubię. Żeby nie było nieporozumień: rapsodię, a nie autora, bo co do autora, to jeszcze nie wiem, jak będzie.

Uśmiechnęła się szelmowsko. Puścił tę uwagę mimo uszu, pochłonięty jedną myślą.

– Jakim cudem natrafiła pani na moją rapsodię? Przecież w Polsce nikt jej nigdy nie grał.

– Słyszałam ją w Paryżu, bodaj na koncercie Stowarzyszenia Młodych Muzyków Polaków. U Pleyela. Bardzo była podle grana, ale spodobała mi się odrazu. Jest w niej – jakby to powiedzieć – no, rozmach, ruch, zdecydowanie. Aż mi teraz trudno uwierzyć, że pan to napisał – wrzuciła mu kamuszek do ogródka. – Rozpytałam się, czy wydane, kupiłam nuty – no i grywam sobie czasem.

– Jak prawdziwa pianistka.

–Ee, gdzież tam. To chyba na bardzo wielką odległość tak się może wydawać. Całkiem po dyletancku. Trzeba mieć dużo, dużo wytrwałości, żeby zostać pianistką. I umieć systematycznie pracować. A to nie leży w mojej naturze. Interesuję się muzyką bardzo. Gdy jestem zagranicą czy w Warszawie, nie opuszczam żadnego ciekawszego koncertu. Ale żeby sama... Nie. Tyle, co mi zostało w palcach z konserwatorium, którego oczywiście nie skończyłam.

Rozgadali się o muzyce. Słowa płynęły same, temat wyłaniał się z tematu. Zgadzali się w każdym niemal punkcie. Wystarczały im krótkie zdania, to bez podmiotu, to bez orzeczenia, urwane w połowie myśli. Rozumieli się doskonale.

Strawiński, naturalnie Strawiński! Odnowiciel współczesnej muzyki. Pierwszy na przodzie. Ale tuż obok i Szymanowski z Harnasiami. A trzecia symfonia, a koncert skrzypcowy, a Mity? Także, także, także! Wielki dech. Marsz Prokofiewa z opery Miłość do trzech pomarańczy? Cudo! Z drobną poprawką – cudo rytmiki. A Ravel? Lekkie skrzywienie ust. A jednak –Bolero, Walc... Nie, co tu opowiadać, wysoka klasa. I jeszcze Hiszpanie: Albéniz[10], de Falla[11]. Owszem, owszem, bardzo przyjemni. I oczywiście żywioł Don Juana Straussa. Debussy? To już historia. Za mglisty. Ale gdy Cortot[12]gra ChildrensCorner[13]– cudowny. Skriabin? W dozach umiarkowanych, ale że potęga, to potęga.

Skoczyli odrazu dwa wieki wstecz. Wielki, największy Bach. Bez niego nic. Od niego wszystko się zaczyna. Nikt mu nie równy... To jego spojrzenie w nieskończoność i wieczność... Geniusz. Z kim, poza muzyką, można go zestawić? Z jednym chyba Boticellim. Bo Beethoven to będzie Michał Anioł muzyki. Twórczość w męce, rwana ze siebie krwawiącymi kawałami serca. Burza. Zaraz, zaraz. Jeszcze przecież przedtem Mozart. Nie wolno go pominąć. Przezroczystość kryształu. Powściągliwa mądrość klasycyzmu.

Wzięli się do romantyzmu. Ciekawe, ciekawe. Bliższy w czasie, a dalszy odczuciom, bardzo daleki. Tak daleki dzisiejszości, jak długie, rozwichrzone włosy Liszta. A jednak: Chopin. Wielki ponad romantyzm. Po Bachu, a może obok Bacha, tylko on. Z niego i z Bacha cała nowoczesna muzyka. Tylko broń Boże nie płaczliwy, jak go grają sentymentalne panienki. Właśnie bardzo męski, nawet tam, gdzie tragiczny, nawet tam, gdzie bólu pełen i rozedrgany uczuciem. Cóż bardziej męskiego jak Marsz żałobny z sonaty! Nie płacz – ale zaciśnięte do krwi usta i oczy suche z nakazu woli. A w każdej nucie – polski, zawsze, czy to w walcu, czy w mazurku. Ale i domieszkę krwi francuskiej znać – w skończoności formy, w intelekcie czuwającym, by uczucie nie przebrało miary.

Liszt? Nie można słuchać. Esy-floresy, ozdobniki, pustka w romantycznych złotogłowiach. Mefistowalc – zapewne, jest w nim coś więcej. A Schumann? Za dużo patosu, za dużo zabawy, za dużo szaleństwa. No, dobrze –ale przecież: etiudy symfoniczne. Tu rozdzieliły się zdania. Cyprian stawiał je bardzo wysoko. W nich jednych widział geniusz. Wallenburgowa i etiud nie lubiła. Nie czuła ich. Pogodzili się przy Czajkowskim: za słodki.

Dyskusja o Wagnerze zapowiadała się najgoręcej.

– Bo widzi pani, z Wagnerem w muzyce –wykładał Cyprian swą myśl – to jest tak, jak z Wyspiańskim w naszej literaturze. Język Wyspiańskiego – to przełom. Nie raz i nie dwa czerpać będzie z niego nowoczesność. I z języka muzycznego Wagnera czerpiemy pełną garścią. Ale dziełami zachwycamy się raczej z urzędu. Są wielkie i są genialne – to pewnik. Wielkość ich rozumiemy, ale jej nie jesteśmy w stanie tak czuć sercem, jak trzeba. Czy dlatego, że brzmią w niej pogłosy romantyzmu, który jest nam daleki? Nie sądzę, by tylko dlatego. Raczej już może z tego powodu, że Wagner – to szczyt sztuki wczorajszej. A my jesteśmy w dolinie i dopiero zaczęliśmy wspinać się na szczyt sztuki dzisiejszej. Nie mamy perspektywy takiej, jak na daleki, niebieski masyw Bacha. Bliskość nas przytłacza. Dopiero z naszego szczytu obejmiemy wzrokiem całość.

Konie zatrzymały się przed białymi kolumienkami dworu w Niekłaniszkach. Już! Ani się spostrzegli.

– Szkoda... – na pół do siebie powiedział Cyprian.

            – Naprawdę? Trzeba było wcześniej zacząć... –podała mu rękę – Dziękuję bardzo za odwiezienie.

Zszedł z bryczki i pomógł jej wysiąść. Oparła się lekko na jego ramieniu. Zeskakując, musnęła mu włosami policzek, jeszcze raz podała rękę do ucałowania i weszła na ganeczek. Cyprian stał chwilę niezdecydowany. Odchodzi! Kiedy ją znów da się zobaczyć? Powinna coś powiedzieć... zaproponować dokończenie dyskusji kiedyindziej...

Otwierała drzwi z klucza i nic nie wskazywało, by miała się jeszcze obrócić. Cyprian, zrezygnowany, wsiadł do bryczki. Konie ruszyły.

– Ale, ale! – posłyszał nagle głos Wallenburgowej.

Stała na ganeczku i wychylona wołała:

– Zapomniałam na śmierć, a przecież odrazu zauważyłam w Kiemieliczach... Radzę panu, radzę! Marysia Jacuńska to bardzo miła panienka...

Turkot kół pokrył dalsze słowa. Bryczka wyjechała z alei parkowej na kamienisty trakt, wiodący do Łutowszczyzny.


[1] Encyklopedia Orgelbranda –28-tomowa Encyklopedia powszechna, pierwsza polska nowoczesna encyklopedia, wydawana w firmie wydawniczej Samuela Orgelbranda.

[2]Prieżywałka – tułaczka, kobieta żyjąca tam, gdzie ją przygarną.

[3]Pośpiejem – zdążymy.

[4]Wiochna – dorodna dziewczyna, zwłaszcza wiejska.

[5]Śmierć Azy – przejmująca kompozycja Edvarda Griega na instrumenty smyczkowe, stanowiąca fragment dwusuitowej całości Peer Gynt, skomponowanej na podstawie dramatu Henryka Ibsena pod tym samym tytułem.

[6]Nieglaźnie – niezręcznie.

[7] Oddział ppłka Jerzego Dąbrowskiego prowadził w 1919 r. działania partyzanckie przeciw bolszewikom. Obszar jego działań obejmował tereny Grodzieńszczyzny, Wileńszczyzny i Polesia.

[8]Konkieta – wywarcie na kimś wrażenia, zwłaszcza odniesienie sukcesu miłosnego.

[9]Naplewat’ (ros.) – dosł. napluć. Mocny w swoim wyrazie, używany pogardliwie zwrot.

[10] Isaac Manuel Francisco Albéniz (1860–1909) – hiszpański kompozytor i pianista.

[11] Manuel de Falla (1876–1946) – kompozytor hiszpański, główny przedstawiciel stylu narodowego w muzyce hiszpańskiej.

[12] Alfred Cortot (1877–1962) – francusko-szwajcarski pianista i dyrygent.

[13]Children’sCorner – kompozycja Claude’a Debussy’ego na fortepian, którą kompozytor zadedykował swojej córeczce.